Przez TatryWys,Niżne i Wlk Fatrę ku Bieszczadom16
Impreza plenerowa w KieĹpinie 22 kwietnia 2007
Do ostatniego momentu planowałem dwutygodniową wędrówkę po Ukrainie. Rozbieżność terminów, problemy z urlopem tudzież inne kłody rzucane pod nogi wymogły wprowadzenie pewnych zmian...Piątek – 16.09.2011r.
Tradycyjnie zwalniam się z pracy, w toalecie przeobrażam z pana Andrzeja w ecowarriora i z plecakiem ruszam na stację PKP. W Zdzieszowicach odbiera mnie TuAlf, po czym mkniemy ku Czerwionce-Leszczyny gdzie zgarniamy Grzesia. W Zatorze płacimy mandat za przekroczeni prędkości i plugawiąc co niemiara topimy żal w piwie.
Solidnie po zmroku docieramy do Palenicy Białczańskiej, gdzie zostajemy powiadomieni przez parkingowego, iż nawet nie mamy co ruszać do schronisk, „bo itak wszystkie zajęte”. Jakoś się tym nie przejmuje i radosnym krokiem zmierzamy ku Schronisku PTTK w dolinie Roztoki. Jak dobrze znów poczuć świeże powietrze, górskiego ducha, poczucie wolności i szum płynącego potoku. Trasa, a raczej droga, mija przy wspomnieniach wcześniejszych wypraw, planach na najbliższe dni oraz wygłoszonej przez Grzesia oracji nt dialogu którego był świadkiem w pociągu. Główni bohaterowie to kobiecina około 55 lat i dwóch około 16-letnich młodzieńców. Z kontekstu rozmowy wynikało, że spotkali się przypadkowo i jakoś zeszli nt gotowania kompotów, gdy ni stąd, ni zowąd nasza bohaterka wypaliła do pierwszego rozmówcy:
- Te, synek, ti mosz dziołszka?
- Eee, szkoda pieniędzy.
Za chwilę analogiczne pytanie do drugiego:
- A ti mołsz?
- Od 3 lat ta sama.
- A ti ile na ta swoja dajesz?
- No z 150 zł miesiyncznie.
- A ona tyż ci coś daje?
Po chwili z ust kobieciny, której twarz wydawała się wyrażać jakby mieszankę strachu po zobaczenia ducha, szoku i zdziwienia po odkryciu zakopanego skarbu, a olśnienia godnego samego Szerloka Holmsa po rozwiązaniu niebagatelnej zagadki, wyrwało się donośne:
- Ale jo nie o to potałach, nie o to....!
W schronisku przepełniono, bufet zamknięty. Gdy obsługa nas widzi to raptownie pyta się czy nie mamy ochotę zjeść czegoś ciepłego, czy nalać piwka i przepraszającym tonem oznajmia, że miejsce jedynie na podłodze. Dawno nie spotkałem się z taką życzliwością.
Zrzucamy plecaki, zamawiamy kilka piwek, wychodzimy podziwiać gwiazdy i ostatecznie przyłączamy się do urodzinowej imprezy
Wieczór mija przy opowieściach Kasi o zdrowotności nikotyny, jej wędrówkach po Alpach Julijskich oraz zaplanowaniu kolejnego dnia.
Sobota – 17.09.2011r.
Nastaje dzień w którym stwierdziłem, że czas postawić kropkę nad „i” mych wojaży po polskich górach, przezwyciężyć się i wejść na Rysy.
Pobudka około 05:45-06:00 i … poszukiwanie Grzesia. Prawie całe schronisko chrapie, TuAlf się budzi, a w miejscu gdzie wczoraj zdeklarował się spać nasz kompan – w łazience pod kranami – czai się jedna wielka pustka!! Panika, roztargnienie i marsz slalomem, poprzez śpiących na glebie, niejednokrotnie plugawiących i wygrażających mi, turystów. Nadal nic. No przepadł. I jeszcze ten brak zasięgu, nawet, psia krew, zadzwonić nie można. Przeskakuję na wyższy poziom paniki i rozpoczynam monotonną pielgrzymkę po pokojach. Grzesia ni widu, ni słychu. Do teraz śnią mi się po nocach zaspane, zszokowane strumieniem światła, twarze turystów, które co jakiś czas bełkoczą: „koleś, no co ty, poje...o cię czy co?!”.
Już mi zaczęły chodzić po głowie wszeteczne myśli czy aby nocą nie wszedł w zbyt głęboka komitywę z dziewczyną z obsługi, i czy w związku z tym nie wylądował przypadkiem w jej pokoju...
Koniec końców jakoś się odnajdujemy, spożywamy przed schroniskiem śniadanie i ruszamy ku Morskiemu Oku. Tam też rozpoczyna się inny świat, i to z dwóch względów, z jednej strony coraz piękniejsze widoki a z drugiej rozrastająca się ilość turystów uniemożliwiająca spokojną, niczym nie skrepowaną kontemplację krajobrazów. Smutne i wielce zdumiewające, że większość urlopowiczów nie potrafiła znaleźć chwilki czasu na podziwianie uroków Tatr. Mimo niemiłosiernie narastającej ilości wędrowców prawdziwą perełką i wyjątkiem były osoby, które zatrzymywały się na jakimś kamieniu, siadały i chłonęły okoliczności przyrody. Większość zachowywała się jakby miała klapki na oczach, patrzyli gdzieś w dal i tylko napierniczali, napierniczali i napierniczali. W pewnym momencie z zadumy wyrwał mnie Grześ, który spoglądał ukradkiem w stronę wyłaniających się Beskidów i rzekł jakby sam do siebie: „Tylu napierdalaczy to ja w życiu nie widziałem, normalnie lemmingi, od-do”.
W okolicach Długiego Piargu słyszymy okrzyk: „uwaga, chować się, kamienie lecą”. Faktycznie, ukryci za potężną skałą obserwujemy parę solidnych, toczących się ze spor ą prędkością kamieni.
Przy Buli pod Rysami robimy przerwę na mini obiad, podziwiając potęgę otaczającej nas przyrody.
Kolejny etap wędrówki to właściwie korki ku szczytowi. Wdrapywanie się sprawia coraz mniej przyjemności, masa przepychających się ciał, wydłużające się zatory turystów oraz coraz większa tęsknota za indywidualizmem i spokojem...Z 150-200 m przed szczytem zatrzymujemy się w kolejnym korku. Tkwimy tak już z 10 min. Za chwilę z góry schodzi facet z którym wdajemy się w rozmowę i rzecze: „chłopaki, patrzcie co się dzieje, byłem już tutaj nieraz i gwarantuję wam, że nim wejdziecie na szczyt i znajdziecie się ponownie w tym miejscu to miną co najmniej 3 godziny!”. Chwila konsternacji, wymiana spojrzeń i szybka decyzja: „olać Rysy, kamienie i lemmingi, zbieramy tyłki w dół, jutro czaka nas Wielka Fatra!”
W pawilonie gastronomicznym Doliny Rybiego Potoku zasiadamy przy kilku szklanicach piwa. Spokojnie sączymy napój, rozmawiamy o aparatach fotograficznych, o dzisiejszym dniu, o planach na jutro, gdy nagle wpada jakiś facet i prężnym krokiem zmierza ku nieczynnej, a mieszczącej się za naszymi plecami ladzie obsługi. Nim dochodzi do celu to informuję:
- Piwo sprzedają z drugiej strony.
Zawraca. Po chwili się odwraca z zapytaniem:
- Nie no, skąd tyś wyczytał, że ja akurat tego szukam?
Z szelmowskim uśmiechem odpowiadam:
- My z branży
Do schroniska docieramy po zmroku. Poznajemy parę ciekawych osób, gramy w Chińczyka, sporo rozmawiamy o wędrówkach i związanych z nimi przygodach, po czym kładziemy się spać. Zasypiając myślę sobie, że co zobaczyłem to moje. Szkoda tylko, że im piękniejsze widoki tym więcej turystów, a mniej miejsca na samotną kontemplację. Tyczy się to nie tylko Tatr ale również wybitnych pod względem krajobrazowym Karkonoszy, Pienin czy Bieszczad....
Niedziela – 18.09.2011r.
Niespieszne śniadanie, kawa i schodzimy do samochodu. Jakimś cudem przebijamy się przez zakorkowane Zakopane i żegnając Tatry odbijamy na Ruźomberok. Towarzyszą nam urokliwe krajobrazy Gór Skoruszyńskich, Choczańskich, Pogórza Orawskiego oraz oddalających się Tatr.
Tuż przed centrum Ruźomberoka dają o sobie znać jakieś dziwne odgłosy spod podwozia. Okazuje się, że urwała się jedna z osłon podwozia. Na dworcu oczekuje nas rozradowana gęba Pudelka, z daleka oświadczającego: „w przydworcowej knajpie nie ma kibla! – Sprawdziłem” .
Ruszamy w miasto coś przekąsić, by ostatecznie wylądować w … przydworcowej stołówce Jedzenie wyborne. Po uzupełnieniu strawy i napitków podjeżdżamy do Vyąnej Revúcy i żółtym szlakiem, wśród otaczających nas łąk, lasów i bezkresu górskich wzniesień, docieramy do sedla Ploskej. Tam też minimalna ilość turystów, która wracała z weekendowej tułaczki, zupełnie przepada by pozostawić nas w otoczeniu wielkofatrzańskich krajobrazów smaganych nasilającym się wiatrem.
Na Ploskej żegnamy się z TuAlfem, towarzyszem trzydniowej wędrówki.
Ruszamy Magistralą Wielkofatrzańską ku szałasowi pod Suchým vrchem.
Mijając Chyźky rzucamy okiem na dwa, majaczące w oddali szałasy. Jeszcze nie wiemy, że jutro będziemy obok nich przechodzić...Rozsiadając się na Koniarkach niespiesznie popijamy piwko, spoglądamy na wijące się wokół pasma. Chłoniemy spokój. Przy pierwszych oznakach nadchodzącego zmierzchu dochodzimy do wniosku, że po Tatrach właśnie tego nam było trzeba. Jednak kamienie, skały i rzesze turystów to nie dla mnie. Wolę leśne ścieżki, pola, łąki, połoniny, nocne ogniska, namioty i poukrywane szałasy...
Po 18 meldujemy się w Salaąe pod Suchým vrchem. Już z daleka oczarowuje nas swym urokiem. W środku natomiast czyściutko, ławy, stolik, łóżka, piecyk, poddasze, drewutnia wypełniona opałem, no i kibelek za chatką. Dla każdego coś miłego. Warto wspomnieć, ku przestrodze, że można trafić na wyschnięte źródełko i strumyk. Myśmy trafili. Zbieramy drewno, aby nie uszczuplać zapasów, które mogą się komuś przydać w niepogodę i rozpalamy ognisko. Obserwując miliony gwiazd, wydających się być w zasięgu ręki, zajadamy zapiekanki, popijamy co lepszymi trunkami i gwarzymy o planach na jutrzejszy dzień, o minionych i przyszłych wyprawach, o historii oraz czasach studenckiej beztroski...
Poniedziałek – 19.09.2011r.
Pobudka około 06:30-7:00, już dokładnie nie pamiętam.
Wieczorem wiało. Wiało, aż w końcu przywiało. Nad Ostredokiem mgły, chmury i szum wiatru. Plan trasy grzbietem, aż do Starych Hor wydaje się bezsensowny. Obiecujemy sobie wrócić w to miejsce za jakiś czas i zrealizować zamierzenie, który tym razem bierze w łeb...
Zejście na autobus do Vyąnej Revúcy wiedzie przez Chyźky i mieszczące się poniżej szałasy. Jeden drewniany, raczej podupadający, drugi natomiast (przyczepa) solidny, czyściutki, z piecem, stołem i kilkoma pryczami.
Podjeżdżamy do Liptovskej Osady, wypijamy z Grzesiem pożegnalnego kielonka oraz piwko, po czym, z smutkiem, że nasze drogi tak szybko się rozchodzą wsiadamy do zatłoczonego i piekielnie nagrzanego autobusu zmierzającego do Banskej Bystricy.
Na miejscu przeżywamy kryzys widząc ilość osób oczekujących na autobus do Brezna. A to przecież nasz kierunek! Spoglądam w niebo i myślę sobie, żę gdybym mógł to bym podwinął ogon jak pies, i zawył w niebo z rozpaczy. Pudelek natomiast wygłasza monolog, w którym to kilkakrotnie powołuje się na damy trudniących się najstarszym zawodem świata...
W Breznie przesiadamy się na autobus do Srdiečka, gdzie ukontentowani zakończeniem podróży żywimy nadzieję coś przekąsić i nie tylko...Niestety, całujemy klamkę restauracji, która od dnia dzisiejszego jest zamknięta! Cholerny niefart :/ No cóż, mówimy sobie: „To nic, poniżej znajduje się Horský hotel Trangoąka. Tam sobie wszystko odbijemy!”. I odbiliśmy … się od drzwi...:/
Obok przydrożnych chat dokonujemy konsumpcji własnych zapasów, po czym pełni energii ruszamy przed siebie. Po drodze mijamy składowisko solidnych kawałków drewna z informacją, iż za każdą doniesioną do schroniska sztukę otrzyma się gorącą herbatę. Co pewniejsi swych sił witalnych wzięli na swe barki owy krzyż, czego przykładem są mijane co jakiś czas przeszkody w postaci pozostawionych w okolicy szlaku bali drewna...
Do schroniska dochodzimy przed zmrokiem, przy nasilającym wietrze i zaciągającym się nieboskłonie. Rzucamy okiem na zachodnią część Tatr Niżnych, wspominamy wypad sprzed 2 lat. Z szacunkiem kłaniamy się oddalonemu Chopokowi (2024 m n.p.m.) i przewyższającemu go Ďumbierowi (2043 m n.p.m.), by po chwili zniknąć w odmętach murów schroniska. W jadalni rozkoszujemy się słowacką kuchnią, poznajmy Kasię i Łukasza – chyba jedynych, oprócz nas, nocujących turystów – oraz nawiązujemy znajomość z austriacko-słowacką ekipą, która to zajmuje się jakimiś zleconymi remontami. Solidnie podpity Josef ponoć zamawia dla nas po kielonku, który w toku wydarzeń gdzieś przepada Kasia, Łukasz oraz Pudel wyjmują nieznaną mi planszówkę i karzą przy niej myśleć!! Kapituluję i zatapiam się w swoim świecie wychylając resztki piwa. Z rozmarzeniem przeglądam mapę i rozradowany perspektywą jutrzejszego dnia nie zauważam gdy zawody intelektualne dobiegają końca. Idziemy spać.
Wtorek – 20.09.2011r.
Za oknem pochmurno, czasami mży.
Pałaszujemy śniadanie, pijemy piwko, w międzyczasie poczytujemy „ Zapiski z wielkiego kraju” Billa Brysona, aż w końcu zbieramy się ku Vyąnéj Bocy. Dawna wieś górnicza wita nas zamkniętym (we wtorki) sklepem oraz nieczynną knajpą. Podjeżdżamy do Niźnéj Bocy. Tam również gehenna! Już mamy wracać na główną drogę i łapać stopa, gdy zauważam kuśtykającą skądś babcię z pełnymi reklamówkami. Podążając uliczką z której się wynurzyła dochodzimy to otwartego sklepu i mieszczącej się naprzeciwko knajpy Uratowani!!
Zadowoleni z siebie robimy zakupy, wypijamy po piwku i łapiemy stopa ku Przełęczy Čertovica, rozdzielającej łańcuch Tatr Niżnych na dwie części: zachodnią – większą, skupiającą wszystkie szczyty przekraczające 2000 m n.p.m. (Ďumbierske Tatry) oraz wschodnią – niższą i nieco mniej rozległą (Kráľovohoľské Tatry). Dobrotliwym kierowcą okazuje się dość nerwowy facet, który tłumaczy, że najpierw byli komuniści, potem kapitaliści, a tak naprawdę to wszyscy są złodziejami i skurw..nami!! Podczas jazdy ogarnia mnie trwoga iż zapyta jakie są nasze poglądy polityczne?? I co takiemu odpowiedzieć?!
Na samej przełęczy kontentujemy się wybornym jadłem, smacznym piwkiem oraz musującą żołądeczek Spiską Boroviczką Kolejny etap wędrówki wiedzie czerwonym szlakiem, poprzez nisko osadzone chmury, barwiące się tajemniczą czerwienią zachodzącego słońca. Jesteśmy zupełnie sami. Pojawia się mgła i powalone drzewa. Nie wiadomo dlaczego ale obydwoje mimochodem rozmyślamy o przygodach Robina of Sherwood. W uszach pobrzmiewają nuty Clannad, a zza drzew wyłania się jakby postać Herna Myśliwego oraz kłaniających mu się banitów...
Do útulňi Ramźy, szałasu mieszczącego kilkanaście osób na pryczach i kilku na podłodze, docieramy wraz ze zmrokiem. Witają nas żarzące się z daleka płomienie. Na miejscu spotykamy Czecha i Słowaka, którzy dopiero co rozpalili ognisko. Oświadczają, że nasi znajomi z schroniska, Kasia i Łukasz, dopiero co dotarli i właśnie odświeżają zbolałe mięśnie w nieodległym źródełku.
Południowi sąsiedzi już od 2 tygodni są w drodze. Ruszyli spod Medzilaboric i zamierzają skończyć u kresów Niżnych Tatr.
Wieczór mija spokojnie, przyrządzamy różnorakie strawy, trochę rozmawiamy, patrzymy w płomienie ogniska i przyjacielsko dzielimy się zapasami. Czech ze Słowakiem częstują kiełbasą salami, odwdzięczamy się kieliszeczkiem i dobrym słowem, a Kasia opowiada historię jak to w dolinach odkryła szemranie w torebce stwierdzając, że to ręka złodzieja. Wywiązał się między nimi dialog:
- Co pan robi, precz z tymi łapami!
Zaskoczony gość, z szczerym, bez wyrzutów wyznaniem:
- No co, to też zawód.
Sporo siedzimy w ciszy, dorzucamy drewno i co jakiś czas oddalamy się od ogniska wyszukując wyspy gwiazd. Uwielbiam takie wieczory...
Środa – 21.09.2011r.
Poranna ryba, herbatka, pożegnanie z czesko-słowackimi wędrowcami i rzut okiem na mapę. Dziś najtrudniejszy odcinek. Wiemy, że do útulňi Andrejcovej kawał drogi, a oznaczenia na mapie nie są miarodajne...Zaparzamy herbatę do termosu, robimy niewystarczające zapasy wody i ruszamy ku przeznaczeniu! Po około pół godziny marszu, kierowani wskazaniami przyjaznych drwali, trawersujemy jedną z gór wzdłuż wycinki, zaoszczędzając trochę czasu i sił. Wędrówka wiedzie słabo oznaczonym szlakiem, wzdłuż pościnanych drzew, krzaków i prażącego słońca. Plecaki ciążą, a ciągłe przebijanie się przez pozwalane pnie odbiera energii. Każdy kolejny odcinek pochłania rezerwy sił witalnych. Podchodząc pod Homôľkę nie odzywamy się do siebie. Tuż przed szczytem Pudel mówi, że do útulňej może nie dojść. Wyznaje, że ma wrażenie jakby wędrował od co najmniej 5 godzin. Mam podobne odczucie. Gratuluję sobie, że jednak wziąłem namiot i mamy psychiczne zabezpieczenie, że można się rozbić gdzie bądź...Na sedlu Homôľka chwila przerwy, piwko, kontemplacja cudnych szczytów Gór Choczańskich oraz Tatr, trzeźwa ocena sytuacji i decyzja, że mkniemy ku sedlu Priehyba na którym, zależnie od sił, podejmiemy decyzję czy podążymy ku Andrejcovej czy może ku Heľpie.
Tuż przed szczytem Homôľka mijamy się z grupą Romów zbierających borówki, po czym mknąc poprzez Oravcovom i Kolesárovom dochodzimy do sedla Priehyba. Podczas ostatniego odcinka wiodącego ku Przełęczy dołącza do nas niespodziewany kompan. Jest nim bukiet zapachowy zdechłego zwierzęcia nie odstępujący nas nawet na krok...Kapituluje dopiero podczas niewyobrażalnie ostrego zejścia w dół.
Zdejmujemy plecaki, buty i koszulki, rozkoszując się delikatnym powiewem wiatru, trywialnym uczuciem ulgi, smakiem trzymanego na tę chwilę piwka oraz skręcanego tytoniu. Uzupełniamy wodę w strumyku, analizujemy mapę, rozmawiamy z dwójką turystów, drwalem opowiadającym o wieloletnim pobycie w Tatrach Niżnych, o swej pracy i codziennych nadgodzinach. Chwile sielanki przerywają co rusz atakujące pszczoły. Staramy się je odganiać. Bezskutecznie. Wracają niczym listy od Komornika! Po chwili słyszę:
- Kur...a, ludzie mówią jakie to pszczoły mądre, ale szczerze mówiąc są tępe jak but. Tak durnych stworzeń w życiu nie widziałem!!
Po jakimś czasie zauważamy dwójkę schodzących z od strony Kolesárovéj turystów – Kasi i Łukasza. Praktycznie się nie zatrzymują. Zamieniamy po słówku i ruszają dalej by przed zmrokiem dotrzeć do útulňej. Zawsze miałem wrażenie, że to ja szybko chodzę. Dziś zostaję uświadomiony w jakim błędzie żyłem!! Na Veľką Vápenicę docieramy przed czasem, zarówno tym na mapie, jak i podanym przez wspomnianych turystów. Odpoczywamy, chłoniemy krajobrazy spowijane delikatną mgłą oraz wydłużającymi się cieniami zachodzącego słońca. Chylimy czoła zadowoleni z decyzji podjęcia dalszej wędrówki. Pozdrawia nas panorama Tatr Zachodnich i Wysokich. Towarzyszy cisza, przestrzeń i bezkres gór.
Ostatni odcinek, pomiędzy Helpianskym vrchem a Turisticknom útulňom Andrejcovom (1410 m) wiedzie przez gęste połacie kosodrzewiny, chwytającej się każdego elementu plecaku, namiotu, karimaty, lęgnącej do dziurek uszu, nosa i tyłka!!
Otuleni wijącym się wokół zmierzchem, wyczuwając zapach palonego ogniska rozmyślam o latach 90 ubiegłego wieku, gdy wokół Andrejcovej grasowały uzbrojone szajki górskich banitów, czyhających na turystów z nożami, pistoletami, szelmowskim uśmiechem i wyrysowaną na twarzy antytezą przykazania: „czcij ... bliźniego swego … jak siebie samego”...
Przed rozlokowaniem się w potężnym schronie witamy się z siedzącą wokół iskrzących się płomieni ogniska grupą słowackich turystów. Rozciąganie karimat, śpiworów, wyszukanie najmniej cuchnącej odzieży, ręcznika i mydła zostaje przerwane przez wchodzącego po drabince Słowaka, który czyniąc zadość zasadom grzeczności częstuje kieliszeczkiem 12-letniej domowej borovicki. Po drugim „sznapsie” czujemy się niczym młodzi bogowie. Strumieniem lodowatej wody wybijającego źródełka obmywamy przepoconą twarz, włosy, tors i nogi, po czym odświeżeni, przyobleczeni w uśmiech i radość osiągniętego celu przyłączamy się do górskiego kolektywu.
Zajadamy smażoną słoninę, popijamy piwkiem, gotujemy pulpę i przysłuchujemy się donośnym dźwiękom rykowiska jeleni. Tak blisko i tak głośno tych zwierząt jeszcze nigdy nie słyszałem...
Mając gwiazdozbiory na wyciągnięcie ręki przyglądamy się spadającym co jakiś czas gwiazdom, niespiesznie skręcamy tytoń i przy dogasającym ognisku snujemy wizje kiedy tutaj powrócimy by osiągnąć szczyt Kráľovej hoľi.
Czwartek – 22.09.2011r.
Pobudka o 05, pakowanie się, krzątanina, pożegnanie z Kasią i Łukaszem, po czym schodzimy do Pohoreli. Przed rozdrożem na Dedinskom jakiś żartowniś-idiota poświęcił wiele sił, by przestawić potężny głaz szlakowskazu w przeciwną stronę. Szybko konfrontujemy mapę i położenie wsi z kamieniem nie dając się zrobić w ciu...a.
Szkolnym autobusem docieramy do tonącej we mgle Červenej Skaly gdzie dziękujemy sobie za wspólnie spędzony czas słowackiej przygody i każdy rusza w swoją stronę. Pudelek, przez Poprad do Łazisk Górnych a ja ku bieszczadzkim połoninom, duchom Bojków i Łemków, ruinom zapomnianych cerkwi i opustoszałych wsi...
Docieram do Margecan, wsi położonej w Rudawach Spiskich. 50 min na przesiadkę wykorzystuję smakując wybornego Sarisa. Gdy tak siedzę samotnie na knajpianej ławeczce, popijam chłodne piwko przeglądając mapę i kolejne połączenie, woła mnie pewien starszy Słowak z prośbą abym się przysiadł. Od słówka do słówka i wychodzi, że również sporo wędrował po … Polsce Okazując upust swej radości zamówił po kieliszeczku boroviczki Za chwilę dosiada się jego kumpel i wywiązuje się króciutki dialog nt położonej, a zamkniętej, naprzeciwko knajpy:
- Ta karczma je otwarta abo zamkniento?
Z niesmakiem:
- To je karczma jak kokot! Roz otwarte, roz zawarte!
Aż żal opuszczać nowych znajomych, ale cóż pociąg nie poczeka...
Kolejna przesiadka w Koąicach, mieście znajdującym się w Kotlinie Koszyckiej otoczonej Górami Tokajsko-Slanskimi (Slanské vrchy) i Wołowskimi (Volovské vrchy). Czasu na przesiadkę niewiele. Mimo wszystko robię szybki wypad w najbliższe okolice stacji kolejowej i podziwiam przydworcowe okolice.
Piękna miejscowość. Szkoda, że mam do dyspozycji tak ubogie zasoby czasu. Wpisuję Koszyce do jednych z celów na odrębny pobyt i niknę w przedziela pociągu zmierzającego do Humennégo, miasta znajdującego się na niegdysiejszym transkarpackim szlaku handlowym z Polski na Węgry. Humenné jest położone w uroczym miejscu u ujścia Cirochy do Laborca, w dolinie oddzielającej Pogórze Ondawskie od pasma Wyhorlatu.
Okres 5 min. na przesiadkę ku stacji końcowej – Medzilaborcom, wykorzystuję na paniczny bieg w poszukiwaniu właściwego pociągu. Zataczając się to w prawo, to w lewo wpadam do najbardziej zatłoczonego wagonu i z rezygnacją przyjmuję pozycję sardynki w puszce przybliżającej mnie ku krainie natchnień Wojtka Bellona, wędrówek „Majstra Biedy” i „dzikiego zachodu” Lutka Pińczuka.
W Medzilaborcach, leżących na południowych stokach Beskidu Niskiego, robię zakupy, po czym zmierzam na przystanek autobusowy. Oczekując połączenia do Paloty obserwuję agresywnych Romów z farbowanymi włosami, którzy ponoć założyli obóz w okolicy Radoszyc. W pewnym momencie czuję dłoń z boku plecaku. Przygląda mi się z życzliwym uśmiechem pochylona babcia która po chwili mówi, że zeszła aż z 5 piętra, bo widziała samotnego turystę, któremu „na pewno chce się pić”. Wręcza mi półtoralitrową wodę mineralną o smaku cytrynowym i radzi by „ne kamratać se z tamtymi”. Serdecznie dziękuję. Chwilę rozmawiamy, opowiadam skąd jestem. Babcia mówi, że trochę Polski zna, po czym machając na pożegnanie odprowadzamy się wzrokiem. Zarówno ona jak i ja wiemy, że już się nie spotkamy...
Z podładowanymi akumulatorami bezinteresownej życzliwości podążam ostatnim słowackim szlakiem ku Przełęczy Łupkowskiej, oddzielającej Beskid Niski od Bieszczadów a jednocześnie Karpaty Zachodnie od Wschodnich. Poprzez oddany do użytku w 1874r. tunel łupkowski pieszo docieram do Polski.
Przy szarzejących szczytach bieszczadzkich wzgórz docieram do Schroniska w Łupkowie. Odczuwam połączenie radości, melancholii i beztroski wiążącej się z powrotem w to czarodziejskie miejsce.
Nie wchodzę do chaty. Zrzucam ciążący plecak, witam się z obecnymi, zasiadam na schodach werandy, wyjmuję chłodne piwko i skręcam tytoń obserwując ciemniejące niebo, wsłuchując się w kolejne rykowisko jeleni i rozmyślając o urokach wędrówki, która trwa już niespełna tydzień...
Piątek – 23.09.2011r.
Poranek w Bieszczadach
Budzę się około 07 i z optymizmem pakuję plecak. Znów nowy dzień, znów wędrówka, znów nowi ludzie, przygody i miejsca...
Od kilku dni mam smaka na śledzia w zalewie. A co tam, podchodzę do spożywczaka w Nowym Łupkowie, robię solidne zakupy, rozsiadam się na tym samym przystanku autobusowym co przed rokiem i pogrążam w nieskrępowanym wchłanianiu śledzi, piwka i bułki
Z napełnionym brzuchem, zadowolony z siebie, wyjmuję mapę i planuję trasę. Jeszcze kilka lat temu gnałbym szczytami przed siebie. Od jakiegoś czasu myślę: „góry to nie tylko szczyty i ciapki na drzewach prowadzące od-do ale również doliny, miasteczka, zapomniane wsie i ludzie w nich mieszkający. Ich historie, zabytki oraz tradycje...
Klamka zapadła. Do Cisnej zmierzam dolinami. Pójdę wzdłuż drogi, zwiedzając okoliczne miejscowości, rozmawiając z ludźmi, wyszukując umiejscowień dawnych cerkwi i cmentarzysk.
Dochodzę do drogi nr 897 wiodącej ku Ustrzykom Górnym. Słysząc szum potoku schodzę przeprać co niektóre rzeczy do Smolniczka, po czym chyżo ruszam ku Smolnikowi. Zatrzymuję się pod wiejskim sklepem, kupuję piwko i spokojnie obserwuję okolicę. Po chwili dosiada się starszy facet który opowiada o wsi, o Chatce nad Smolnikiem, o życiu w Bieszczadach podczas zimy. Mówi, że do Chatki nie ma co iść bo nadal w remoncie, o godnej zwiedzenia cerkwi z 1806r., (głównej atrakcji miejscowości) oraz o tym jak dawno temu ojciec kupił kawał ziemi i snuł marzenia, że tutaj się dorobią. Z zamyśleniem i smutnym spojrzeniem kończy:
- A tutaj bida jak cholera, za młody aby umierać, za stary aby wyjeżdżać.
W sklepie pozostawiam plecak i bez bagażu mknę ku cerkwi. Maszerując poprzez wieś wracam wspomnieni do wyprawy na Podlasie. Podobna sceneria, otwartość ludzi i niespiesznie płynące życie.
Opuszczam Smolniki znów znajduję się na drodze wojewódzkiej wiodącej ku Cisnej.
Za przystankiem, w miejscu gdzie Maguryczny Niżny wpada do Osławy liczyłem, ze znajdę jakieś ruiny po dawnej cerkwi czy cmentarzu. Rachuby jednak mnie zawodzą. Krążę, szukam, szperam i nic! Wydaje mi się, jakby z lasów dobiegał cichy chichot. Utwierdzam się przekonaniu, że duchy przeszłości oraz wszyscy święci z cerkiewnych ikon bezwstydnie się ze mnie naśmiewają...
Przechodząc przez Wolę Michową spoglądam na zamkniętą Latarnię Wagabundy. Przypominam sobie opowieści Grześka i Buby, zastanawiając się czy jeszcze kiedyś poleje się tam piwo jak za dawnych lat.
Dochodzę do Maniowa. Jak się okazuje (po powrocie do domu i przejrzeniu szczegółowych informacji) mijam podmurówki cerkwi i cmentarzysko! Szukałem trochę za daleko i diabli wzięli sprytny plan Koniecznie muszę tutaj wrócić (i przy okazji zwiedzić cmentarz żydowski w Woli Michowej).
Pokracznym chodem wyskakuję zza krzaków i widzę, że pędzący przede mną samochód się zatrzymuje. Po chwili zaczyna cofać i proponuje podwiezienie w okolicę Szczerbanówki. Miejscowy drwal opowiada o „urokach” pracy w lesie, o harówce i spotkaniach z dziką zwierzyną. Żegnamy się z zamierzeniem spotkania w Siekierezadzie
Wśród dopływów Osławy poszukuję miejsca po cerkwi, krzyża i nagrobków zapamiętanych z internetu. Krzątam się to po jednej, to po drugiej stronie potoku, a me bluzgi i psioczenia niesą się aż po Żubracze! Zrezygnowany opuszczam chaszcze i ostatecznie wdrażam plan autostopowego dotarcia do Cisnej. W jednej z knajp pałaszuję placek z gulaszem i przechodzę do realizacji obietnicy sprzed dwóch dni, kiedy to schodząc ku sedla Priehyba rzekłem do Pudelka coś w stylu:
- Ale suchota, i tak mało piwa. W Bieszczadach wszystko se odbiję. I to z nawiązką!!
Tak więc przyszedł czas na odbijanie. Dzwonię do Magdy, dziewczyny którą rok temu poznałem na Połoninie Caryńskiej. Na tyle się zauroczyła Bieszczadami, że stwierdziła, iż tutaj zostaje. Jak powiedziała tak uczyniła. Od roku pracuje to tu, to tam i jakoś tak wyszło, że akurat zarabia na chleb w Bacówce pod Honem. Niknę w otchłani Siekierezady.
Popijając piwko jestem zauważony przez Ewelinę i Marka, którzy rozpoznają mnie po zeszłodniowym pobycie w Chatce w Łupkowie. Zasiadamy razem i w towarzystwie dołączającej się do nas Magdy spędzamy sympatyczny wieczór na górskich pogaduszkach. Poznaję istotę liczenia jeleni w Beskidzie Niskim, czym przez ostatnie dwa tygodnie zajmował się Marek z Eweliną, chłonę opowieści Magdy o jej doświadczeniach z rocznego pobytu w Bieszczadach oraz opowiadam o niedawnej wyprawie na Podlasie.
Po 24 docieramy do bacówki. Imprezę przenosimy na stryszek i pełni ukontentowania minionym dniem zasypiamy w hamakach godnych samego Jack'a Sparrow'a .
Sobota – 24.09.2011r.
Pobudka, instynktowny rzut okiem za okno i kąpiel stóp w porannej rosie. Siedząc przed bacówką, ogrzewany delikatnymi promieniami słońca, wcinam śniadanie obserwując zatopioną w mgle Cisną. Kontaktuję się z Grzesiem, który właśnie dociera do Ustrzyk i po kilkudniowej przerwie w wędrówce wraca na plac boju Pożegnalna pogawędka z Magdą i wraz z Eweliną oraz Markiem schodzimy do Cisnej. Moi towarzysze wracają do siebie na Podlasie, a ja kieruję się na poranny kuraż do Siekierezady Niebawem słyszę skok ze schodów i gromkie „acchhhhhhhhhaaaaa”. Niczym tajemniczy Don Pedro, Szpieg z Krainy Deszczowców wyłania się rozpromieniona postać Grzesia! Spokojnie pijemy piwko i mimochodem zawieramy znajomość z dwoma przewodnikami sypiącymi żartami i anegdotami niczym co niektórzy „mięsem”.
Żarty żartami, piwko piwkiem ale powoli czas się ruszać.
Wzdłuż asfaltu, zajadając bułkę popijaną rewelacyjnym kefirem sanockim, podążamy ku Dołżycy. Tam odbijamy na czarny szlak, zdejmujemy buty i kładziemy się na łące zajadając rybną strawę. Następnie dzielnie kroczymy na szczyt Łopiennika gdzie chwilę rozmawiamy z jedynym spotkanym turystą i dalej udajemy się ku studenckiej bazie namiotowej Łopianka.
Cicho tutaj, jakoś tajemniczo. Wszystko wydaje się zastygłe w miejscu. Niewiarygodne, że w okresie letnim płonie tutaj ognisko, dźwięczą struny gitar, a rozpromienione twarze wędrowców do rana snują swe opowieści.
Niebawem dochodzimy do wysiedlonej w ramach akcji „Wisła”, w latach 1946-1947, Łopienki.
Po mieszkańcach wsi pozostała odbudowana cerkiew, drewniana dzwonnica oraz kaplica grobowa. Dawną rolniczo-pasterską osadę stopniowo pochłania las, ponownie zagarniający to co jego. Zniknęły sady, pola zamieniły się w łąki, a łąki zarastają krzewami. Tylko nocami słychać szum wiatru przeczesujący odmęty piwnic, studni i podmurówek niegdysiejszych zabudowań dworskich. Ciemnymi nocami może się wydawać, że to duchy wygnanych mieszkańców powróciły w upiornym poszukiwaniu swych chat i domostw.
Nieliczne zabytki pozostawiamy za sobą i kierujemy się ku drodze wiodącej do Dołżycy.
Na me stwierdzenie:
- Zmierzcha, niebawem możemy mieć problem ze stopem. Nie chce mi się iść taki kawał piechotą,
Grześ odpowiada czynem oraz potężną dawką optymizmu. Zdejmuje plecak, miesza rum z kwasem chlebowym i podając mi wyrób z rozradowaną twarzą rzecze:
- Nawet nie biorę takiej możliwości pod uwagę!
Chwilę później siedzimy w samochodzie zmierzającym do Dołżycy.
Plan zakłada podłapanie kolejnej okazji, dotarcie na Przełęcz Wyżną i marsz ku Chatce Puchatka. A wszystko to by rankiem rozkoszować się spektaklem wschodzącego słońca
Mijają dosłownie sekundy od wystawiania łapki i zabiera nas miejscowa działaczka społeczna. Wiele opowiada o Parku Narodowym, o drogach, funkcjonowaniu tutejszych służb porządkowych i nastawieniu polityków do tego zakątku Polski. W ramach wdzięczności za przejazd i dyskusję pozostawiam na tylnym siedzeniu niedosuszone po wczorajszym praniu bokserki...
Z Przełęczy spokojnie podchodzimy do chatki. Powyżej lasu wieje jak cholera, jednak niebo spowijają miliony gwiazd. Ufamy, że poranek będzie bezwietrzny.
Rozbijamy się na podłodze, rozgrzewamy rumem i piwkiem, po czym grzecznie nikniemy w poszukiwaniu królestwa Morfeusza.
Niedziela – 25.09.2011r.
Wstajemy o brzasku. Na skarpie powyżej chatki koczuje grupa oczekująca świtu. Nie wieje więc z rewelacyjnymi humorami dołączamy do zgromadzenia wyczekując spektaklu wschodzącego słońca.
Godzinę później ochoczo zajadamy śniadanie i z radością wypijamy pozostałość mieszanki kwasu chlebowego z rumem. Żegnamy się z Lutkiem, zarzucamy plecaki i łłłuuuuuuubbbbbbbbbb coś gruchnęło! To moje paski z plecaka W głowie rodzi się mieszanka wściekłości i konsternacji. Staram się zachować spokój lecz wokół mnie słyszę parę paskudnych bluzgów. Po chwili dociera do mnie, że to moje usta zachowały się wielce nietaktownie, automatycznie wypluwając garść określeń, które to najczęściej towarzyszą mi podczas kolejnych porażek naszej piłkarskiej reprezentacji... Powyższą sceną obserwowała para turystów, która zaoferowała swą pomoc w postaci solidnego rzemienia za pomocą którego roboczo usztywniamy system nośny plecaka.
Spokojnie schodzimy do Brzeg Górnych i drogą kroczymy ku Przełęczy Wyżniańskiej.
W przydrożnej bacówce zaopatrujemy się w parę serowych wyrobów i niebawem wracamy na uprzedni trakt. Po chwili mija nas zielona skodusia i daje po hamulcach!! Co jest?? Bubę przygnało czy co?? Przecież miała być na Ukrainie!! Niebawem z przedniego okna wydobywa się głowa turysty spotkanego pod Łopiennikiem Razem podchodzimy do Bacówki pod Małą Rawką, gdzie nasze drogi się rozchodzą. On podążą swoją drogą a my zakupujemy po chłodnym Leżajsku i rozbijamy się na trawce. Zdejmujemy buty, koszulki, wyjmujemy książki i smyrani delikatnymi powiewami wiatru niespiesznie popijamy piwko.
W takich chwilach czas naprawdę nie ma litości, mknie jak oszalały...
Po jakimś czasie znajdujemy się już na stromej, zacienionej ścieżce wiodącej na Małą Rawkę, gdzie niespełna rok temu kontemplowałem uroki wschodzącego słońca.
Widoczki urokliwe, trawa kusząca, tak więc ponownie znajdujemy wygodny kawałek połoninki i zasypiamy jak susły Budzimy się po niecałej godzinie i ruszamy na Wielką Rawkę. Tam też przymierzamy się do kolejnego postoju. Tym razem czas na niedzielną kawę Rozkoszując się jej smakiem, krajobrazem słowackich dolin, bezkresem Ukrainy i górujących traw połonin, spokojnie dyskutujemy nt gór Francji oraz wizji i planów na dzisiejszy wieczór. Niebieskim schodzimy do Ustrzyk Górnych, w których to wcinamy po nieprzyprawionym pstrągu i znikamy w otchłani Baru u Rzeźbiarza.
Przysiada się miejscowy, trochę rozmawiamy po czym otwierają się drzwi wejściowe a w nich postać, która kieruje na mnie wzrok, podchodzi i z rozradowaną twarzą oznajmia:
- Cześć, my się znamy!
Po chwili namysłu, trwającego nie dłużej aniżeli ułamek sekundy również promienieję i odpowiadam:
- Tak, znamy się. Cześć Wojtek!
Kto by pomyślał. Dwa lata temu poznaliśmy się w Chatce w Zyndranowej skąd poniosło nas przez Jasiel, Komańczę, Bar u Wandy i Siekierezadę aż do Bacówki po Honem
Opróżniając po butelce roztaczamy wspomnienia minionej wędrówki, opowiadamy co u nas obecnie słychać i po jakimś czasie każdy rusza w swoją stronę. Wojtek z dziewczyną udają się na rybkę a my do schroniska Kremenaros. Kwaterujemy się w przyległym budynku, po czym wracamy do sali głównej i gratulując sobie udanego, „pełnego”, dnia przysłuchujemy się artystycznym dźwiękom gitar.
Poniedziałek – 26.09.2011r.
Wita nas kolejny słoneczny poranek. Zaparzamy herbatę, na przedschroniskowych ławeczkach wcinamy śniadanie i niespiesznie pijemy piwko. Dziś czeka nas spokojniutki dzień, zabarwiony kilkoma autostopami, cerkwiami, kawą na wodzie z Sanu oraz relaksującym winem Bieszczady w Chatce Socjologa.
Tak więc łapiemy stopa do Przeczeliny gdzie trochę siedzimy na przedsklepowych ławeczkach i delektujemy się ostatnimi dniami urlopu. Obok przystanku PKS, gdzie mamy zamiar po raz kolejny zapolować na okazję zatrzymuje się straż graniczna. No to po stopie. Dopiero po dojściu za najbliższy wiraż ponawiamy starania wyłapania jakiegoś pojazdu. Długo nie czekamy. Zostajemy jakimś dziwnym trafem podwiezieni pod kolejny sklep z ławeczkami i stoliczkami. No ja nie wiem czy mamy wypisane na czole gdzie i dokąd?? W Stuposianach długo nie zabawiamy. Przekąska pod sklepem i piechotą kroczymy ku Smolnikowi. Po drodze czerpiemy orzeźwiającą wodę Sanu na popołudniową kawę. Tuż przed bojkowską cerkwią staramy się skrócić wejściówkę przez łąki. Jak się okazuje jakiś czort rozciągnął siatki terenu prywatnego w obrębie kilkuset hektarów :/ No cóż, wracamy na drogę i spokojnie idziemy przed siebie. Po chwili zatrzymuje się obok nas jakiś ksiądz oferując podwiezienie. Zmierza w okolice Ustrzyk Dolnych i posiada wolne miejsca. Wskazując na górujący ponad wsią zabytek dziękujemy pogodnemu kapłanowi za dobre chęci i życzymy bezpiecznej drogi.
Zwiedzamy zabytkowy cmentarz, podziwiamy pachnącą drzewem XVIII-wieczną bojkowską cerkiew i rozłożywszy się na trawce zaparzamy kawę. Jest tak przyjemnie, że nie che się wstać. Wokół piękno bieszczadzkich wzgórz, nad nami bezchmurne niebo, gdzieniegdzie słychać śpiew rozradowanych ptaków i co jakiś czas wychwytuje się wzrok przyjaźnie przyglądających się nam kóz. Po prostu sielanka
Za jakiś czas podchodzi pod cerkiew chłopaczek z plecaczkiem. Leniwie podpieramy się na łokciu i spokojnie przyglądamy rozwojowi wydarzeń. Młodzieniec staje pod zacienionym płotem i wyjmuje wypalane ikony. Niebawem dochodzi do rozmowy podczas której opowiada, że w tym miejscu ciężko o zarobek więc matka wypala w drewnie różnorakie wzory cerkwi i cmentarza. Czasami turyści coś kupią. Zagadnąwszy chłopaka o porozciągane ogrodzenia odpowiada, że jeszcze niedawno można się było dostać na wzgórze z każdej strony, ale obecnie teren został wykupiony przez inwestora z dalekiej Polski, który planuje hodowlę jakiś zwierząt. W tajemnicy zdradza iż miejscowi ufają, że jego interes szybko padnie...
Straż graniczne zmienia miejsce taktycznej obserwacji. Jak na złość znów się ustawiają tam gdzie upatrzyliśmy sobie idealną miejscówkę na podłapanie stopa. I powtórka z rozrywki. Do przodu, przed siebie, za najbliższy wiraż... Po niespełna 30 min. kontentujemy się wyborną obiadokolacją w Lutowiskach Zakup kilku drobnostek, tradycyjnego wina „Bieszczady” i z pełnymi brzuchami podłapujemy okazję do … Smolnika... Tam wysiadka w poszukiwaniu kolejnego środka transportu i niebawem, z parą turystów, meldujemy się w Chmielu – uroczej miejscowości w dolinie Sanu.
Późnym zmierzchem zwiedzamy drewnianą cerkiew pod wezwaniem św. Mikołaja z 1906r. oraz cmentarz z przyciągającym uwagę nagrobkiem z 1644r. na którym znajduje się inskrypcja w języku staro-cerkiewno-słowiańskim.
Pozostał do pokonania ostatni odcinek podejścia. Bieszczadzka przygoda dobiega końca. Wśród rozświetlających niebo gwiazd spokojnie zmierzamy do Chatki Socjologa. Tym odcinkiem idę po raz pierwszy. Wydawało mi się, że wędrówka będzie trwała dłużej, że będzie bardziej uciążliwa. Nie wiedzieć kiedy a przed nami wyłania się chatka. Najlepszym komentarzem jest dobiegający zza pleców optymistyczny głos Grzesia:
- No proszę, jestem w szoku. Nie przypuszczałem, że ten odcinek okaże się tak spokojnym spacerkiem. Oby więcej takich.
W chatce jak się okazuje trwa zamknięta impreza Klubu Otryckiego. Chatar mówi, że przecież w nocy nas nie wyrzuci. Rozbijamy się na piętrze i schodzimy na imprezę. Szybko nawiązujemy rozmowę z Wołodiom, który jak się okazuje doskonale zna podlaski Bar „u Wołodzi” Na zewnętrznej werandzie, oświetlani zimnym strumieniem księżyca perswadujemy w swe dłonie wino Bieszczady. Oj zmienił się jego smak, zmienił. I bynajmniej nie na lepszy... Sam się zastanawiam, może problem nie tkwi w smaku wina? Może to moje podniebienie z roku na rok szlachetnieje
Z większością biesiadników nie znajdujemy wspólnego języka. Wieczór mija jednak przy dźwiękach gitar, przeglądzie zdjęć z wyprawy i snujących się planach przyszłych wędrówek...
Wtorek – 27.09.2011r.
Tego poranka wszystko jest jakieś inne. Plecak solidnie szlak trafił. Każdorazowe założenie wymaga sztuki akrobacji, gimnastyki i asekuracji Grzesia. Piwo traci swój smak a tytoń przypomina podsuszone siano... Wszystko to przypomina znajome symptomy. Symptomy powrotu w doliny...
Schodzimy do Lutowisk i co to dużo mówić podjeżdżamy szkolnym autobusem do Sanoka. Tam rozpoczyna się katorga dojazdów! Podobnym, choć dalekobieżnym środkiem transportu, w którym było gorąco jak diabli i za cholerę nie dało się rozprostować nogi, wolno podążamy ku Rzeszowie.
Czas 50 min. oczekiwania na pociąg wykorzystujemy, tradycyjnie, popijając leżajska w Piwiarni „Ryś”. Zagaduje nas jeden z bywalców, którego zresztą pamiętam sprzed roku, i w ferworze rozmowy wspomina, że zna pewnego faceta, który już od kilkunastu lat przyjeżdża z północnej Polski w Bieszczady i tam spędza dwutygodniowy-trzytygodniowy urlop. Mężczyzna pojawia się w czyściutki, ogolony i pachnący. Kupuje bochenek chleba, jakąś konserwę i znika gdzieś w lesie. Nie widać go tygodniami, po czym wyłania się z krzaków cały zarośnięty, brudny i śmierdzący jak ostatni menel. Wsiada do autobusu i znika skąd przybył. Do teraz nikt nie wie jakimi chadza ścieżkami, czym się żywi i gdzie sypia.
Na dworcu rzesza ludzi, pociąg ma opóźnienie. Grześ mówi aby ustawić się od strony Przemyśla, na końcu wagonów winno być więcej miejsca... I faktycznie, było więcej, nawet bardzo dużo! Właściwie kilka ostatnich składów było zupełnie pustych i … zamkniętych dla pasażerów...
Pospiesznie biegniemy w stronę trzech pierwszych przedziałów podczas gdy do uszu wpadają mi niekontrolowane bluzgi Grzesia, któremu naprawdę z rzadka puszczają nerwy.
Tak więc włóczęga dobiegła końca. To był rewelacyjnie spędzony czas, w cudownych okolicznościach przyrody i z wspaniałym towarzystwem. Dziękuję przyjaciołom doli i niedoli, poznanym osobom, starym i nowym znajomym za poszerzenie mych górskich doznań o kolejne wspomnienia.
Do zobaczenia gdzieś i kiedyś...
https://picasaweb.google.com/102994867625251629425/TatramiWysokimiWielkaFatraTatramiNiznymiKuBieszczadom1627092011r#
No no, już po pobieżnych oględzinach widać, że wyprawa wspaniała (i nie typowa- Eko w Tatrach )
Relacje zostawiam na jutrzejszy dzionek w pracy
Kasia, Łukasz oraz Pudel wyjmują nieznaną mi planszówkę
również i ja zabiorę się za relację przy chwili wolnego czasu nie mniej jednak na pewno!
No no, już po pobieżnych oględzinach widać, że wyprawa wspaniała (i nie typowa- Eko w Tatrach
Warto było poświęcić czas na taką relację I miło przynajmniej wirtualnie przenieść się w góry
Już mi zaczęły chodzić po głowie wszeteczne myśli czy aby nocą nie wszedł w zbyt głęboka komitywę z dziewczyną z obsługi, i czy w związku z tym nie wylądował przypadkiem w jej pokoju...
Koniec końców jakoś się odnajdujemy,
ecowarrior napisał:
Endrjuuu, uwielbiam Twoje relacje!
Pogoda Wam dopisała. A co do gór, to podobnie jak Ty wolę leśne ścieżyny, łąki, szałasy i namiot
Oby do zobaczenia na majówce
chemica! ty zyjesz?? dawno cie nigdzie nie bylo widac! na forum nie ma, na stronce zdjec nie przybywa.. na majowke w sudety nie przyjechala... jak nic cos ja zeżarlo!
chemica! ty zyjesz?? dawno cie nigdzie nie bylo widac! na forum nie ma, na stronce zdjec nie przybywa.. na majowke w sudety nie przyjechala... jak nic cos ja zeżarlo!
buba napisał:
ze ilosc wyjazdow wzrosnie- bo raz ze z okazji slubu dostaje sie dwa dni urlopu dodatkowego a poza tym latwiej ekipe na wyjazd skolowac bo ma sie przynajmniej jej częsc na codzien w domu
czyzbym czegos nie wiedziala o Chemicy?
czyzbym czegos nie wiedziala o Chemicy?
Hehe, żyję. Teraz to trzeba zgrać 2 urlopy a o to nie łatwo. No i dużo pracy-marzą mi się Andy Peruwiańskie więc zbieram na nie Majówka będzie w górach, obyśmy spotkali się przy wspólnym ognisku!
Eco uwielbiam Twoje relacje... Już czekam na relację z września 2012
Eco, nie byłeś Ty przypadkiem na Raczy 11.11.11 (a później na Przegibku)?
Kapelut ze znaczkami i mapnik wyglądały znajomo.
zdaje się, że chyba wtedy był właśnie w tamtych rejonach
Bardzo mi się m.in. te zdjęcia podobają
Z pogodą trafiłeś w dziesiątkę
Zazdroszczę tak długiego wędrowania....
Endrjuuu, uwielbiam Twoje relacje!
Pogoda Wam dopisała. A co do gór, to podobnie jak Ty wolę leśne ścieżyny, łąki, szałasy i namiot
Mieliśmy z Kolegą przyjemność porozmawiać czy tylko przemknęliśmy obok siebie?
Domniemywam, że spotkaliśmy się zarówno na Raczy jak i na Przegibku
Kto by pomyślał, ze dzięki fotorelacjom na forum można osiągnąć status górskiego celebryty.
Pewnie zagra w filmie z p.Cichopek i zarobi duuuuuuuuuuuuuużo kasy.....
Deepdelver napisał:
Lecę do kiosku po "Galę"
Lecę do kiosku po "Galę"
dobra, dobra, już się na mnie nie wyżywajcie. Na szczycie Rysów to mogę co najwyżej piwo wypić
ja to jednak mam szczęście, bo z tak znaną personą chyba najczęściej z towarzystwa przebywam, a i nawet czasem jakieś piwko łykniemy jak starzy dobrzy znajomi od czasu spotkania w kiblu z Benem Otrębą to drugi znany człowiek, którego poznałem bliżej
Piotrek napisał:
ja to jednak mam szczęście, bo z tak znaną personą chyba najczęściej z towarzystwa przebywam, a i nawet czasem jakieś piwko łykniemy jak starzy dobrzy znajomi
wszelkie pytania do naszego bohatera proszę teraz kierować do mnie, ja również będę przekazywał jego odpowiedzi, oczywiście pozbawione wulgaryzmów i innych izmów
Ariel Ciechański napisał:
Już mam dobrą knajpę..SŁONECZKO...
Nie zapominaj kto pierwszy Cię spotkał u progu sławy.
Pewnego dnia i ja będę sławny jako Ten-Który-Spotkał-Człowieka-Z-Mapnikiem.
Czas najwyższy myśleć na przyszłość. O relikwiach
Nie zapominaj kto pierwszy Cię spotkał u progu sławy.
Pewnego dnia i ja będę sławny jako Ten-Który-Spotkał-Człowieka-Z-Mapnikiem.
Deepdelver napisał:
ecowarrior napisał:
Wielce prawdopodobne, że pewnego dnia Człowiek-Z-Mapnikiem napije się z Tobą piwa. To dopiero będzie zaszczyt