ďťż

Donbas 2011 część 1

Impreza plenerowa w Kiełpinie 22 kwietnia 2007

Jest rok 1987. W bytomskim przedszkolu w dzielnicy Szombierki jest właśnie obchodzona Barbórka. Tym razem, oprócz spiewania piosenek o dzielnych górnikach i robienia kartonowych czapek z fontaziem, ogladamy tez film. Film pokazuje życie w zagranicznym okregu przemysłowym, ponoc blizniaczym do naszego Górnego Śląska, okręgu zwanym Donbas. Pokazują usmiechnietych, umazanych węglem górników, którzy z pasja opowiadaja o swojej pracy, prezentuja maszyny i kopalniane sztolnie. Filmowcy odwiedzaja także przedszkole w miejscowosci Szachtarsk. Wesole dzieci opowiadaja o swoim szczesliwym zyciu, z duma prezentując ordery swoich tatusiow, górników i hutników, wyrabiajacych po 150% normy. Z filmu emanuje atmosfera radosci i wiecznego święta. Ludzie po ulicach chodzą usmiechnieci, wszystkie dzieci w przedszkolu zyją w zgodzie i przyjazni, a w miasteczku wszedzie są place zabaw i kwitna kwiaty..
Siedze sobie w kącie (już teraz nawet nie pamietam za co tam trafilam) i rozmyslam czemu u nas nie jest tak samo, jak na tym dziwnym filmie. Przeciez mial to być „bliźniaczy region”? I czy to mozliwe, zeby gdzies wszyscy byli szczesliwi? A może nas troche kłamią na tym filmie?
Ciekawe, jak tam jest naprawdę??

To samo pytanie zadaje sobie w pazdzierniku 2011 siedząc na dolnej półeczce plackartnego wagonu relacji Lwów- Mariupol. Bardzo mało można się dowiedziec o Donbasie. Jakieś enigmatyczne informacje w mediach o duzym bezrobociu, zawalajacych się, niebezpiecznych kopalniach, ogromnym skażeniu srodowiska, epidemii cholery nad Morzem Azowskim i niezmiennym poparciu dla prorosyjskich nurtów politycznych w kazdych ukrainskich wyborach. Polscy turysci tam praktycznie nie jezdzą, najwyzej do większych miast. O donbaskiej prowincji znalazlam na necie tylko jedna relacje- varandeja- chlopaka z Moskwy.
Ciekawe jak tam jest naprawdę??

Zaczynamy jak zwykle czyli od długiego, 10 godzinnego, nużącego przejazdu przez Polske. Tlum jak zwykle po dach. Udaje nam się jakos wcisnąc do przedzialu i tam, razem z gadatliwym chlopakiem i miła babka z siatka pełna kwiatków, narzekamy na PKP i opowiadamy różne swoje barwne przygody zwiazane z polska koleją.
Na granicy dziki tłum. Wszyscy ciagna wózeczki na kółkach, torby podrózne, plecaki, worki o nieznanym, pierwotnym przeznaczeniu i inne paczki, wszystko szczelnie wyładowane dobrem wszelakim nabytym w przygranicznej „biedronce”. Z toreb wystaja szyjki olejów roslinnych, płyny do płukania tranin, ogromne poduszki i kołdry mieszają się z zapachem wędzonej kielbasy, kupowanej chyba na tony.
Mimo tłoku przejscie granicy by poszlo zapewne sprawnie gdyby nie kilku kolesi, którzy tamują ruch. Zachciewa im się nagle kultury i porzadku. Nie pchają się razem z innymi, tylko pokrzykują „powoli, spokojnie, kazdy zdąży, nie pchac sie”. Wynik jest taki, ze wszyscy przechodzą bokiem tylko nie oni.. Unieruchomieni są jednoczesnie ci, którzy stoja za nimi- czyli m.in. my. Na szczescie w koncu tlum unosi i tych nawiedzonych obroncow porzadku, więc wreszcie można się zacząc swobodnie poruszac.



W marszrutce do Lwowa zapoznaje Andrieja i rozmawiamy o smutnej historii jego dzieci. Córka wyjechala za praca do Włoch, tam wyszła za mąż. Dobrze się jej powodzi, ale przestala utrzymywac kontakt z rodziną. Raz w roku przysyla kartke. Syn wyjechal do Rostowa nad Donem i zachorowal na AIDS. Andriej ma jeszcze dwoje mlodszych dzieci. Twierdzi, ze prędzej przykuje je łancuchem do kaloryfera niż wypusci za granice.. Twierdzi, ze za granica jest szatan. Cicho przytakuję i patrze w okno.. Bo co mu powiem? „Szatana tam nie ma, tylko ty masz pecha”?

We Lwowie nocujemy w holelu „Arena”. Wieczorem ruszamy jeszcze na poszukiwanie jedzenia. W wieczornym miescie prawie kazdy facet kroczy w skórzanej, czarnej kurtce, wygladajacej jak zdjeta z mlodszego brata. Dziewczyny tymczasem paradują po rozkopanych ulicach na szpilkach, dochodzacych chyba do 20 cm, przewaznie są to bialo-czarne blyszczace kozaczki. Obcasy grzęzna w piachu prawie do polowy, wpadaja w szczeliny swiezo ulozonych chodnikowych plyt, a silny makijaz na twarzy tlumi emocje zwiazane z pokonywaniem kolejnych krokow.

Rano można obserwowac sympatyczna prace drogowych robotnikow. Aktywnie pracuje srednio jeden na dziesieciu. Reszta bynajmniej się nie nudzi. Na srodku drogi plonie male ognisko, a na przyczepce można co chwile zalac zupke czy herbate goraca woda z bezprzewodowego czajnika. Z kieszeni robotnika biegajacego kolo betoniarki sterczy ogonek apetycznej kielbasy.

Grzecznie przechodzimy wszędzie tylko na zielonym swietle!



Idac do naszej ulubionej knajpki zostajemy niemal rozjechani przez polskich rowerzystow. Z zawrotna predkoscia gnają po chodnikach, krzycząc „uwaga” i „z drogi”. Mam nadzieje, ze im kiedys ktos kija w szprychy wsadzi...

W naszej knajpce załapujemy się na piekne spiewy. Zaczynaja się przy jednym stoliku, potem dołączaja się kolejne. I bynajmniej nie są to jakieś pijackie wrzaski- część ekipy nawet robi wrazenie jakby spiewala gdzies razem zawodowo.

W pociagu fajna prowadnica- wogole nie zamyka kibla, tylko prosi, zeby nie korzystac na stacjach. Naprzeciw mnie siedzi babuszka, o którą rodzina chyba bardzo się martwi jak zniesie podroz, bo co chwile do niej dzwonia. A babuszka powtarza do telefonu jak mantre: „Tak , dobrze spalam. Jest mi wygodnie, nie jestem glodna, nie, nie jest zimno w wagonie”

Kawałek za Donieckiem pociag wjezdza na teren jakiegos kombinatu. Naliczylam ponad 20 kominow. Kolorowe dymy buchają prosto w okna pociągu. Próbuje zrobic zdjecie,ale szyba tak brudna, ze nic nie wychodzi Gdzies na tle wysokich kominow pasie się stadko przydymionych kóz. Dalej pociag wjezdza w „osiedle garazy”. Kazdy inny, remontowany i rozbudowywany według fantazji wlasciciela. Obite papą, dyktą, eternitem, blachą, jeden dach wyglada jakby był zrobiony ze skrzydeł samolotu. Zwraca uwagę garaz pomalowany swiezo czerwona farba, a na jego scianie staranne grafitti- goła kobieta w wyzywającej pozie. W jednym z ostatnich garazy miesci się kafe „wstriecza”. Przed kafe 3 stoliki z krzeselkami wygladajace na wyniesione z jakiejs szkoly. Pod stolem skubie zwiędła trawe łaciata koza.

W Dniepropietrowsku i Doniecku mamy dluzsze postoje, ale nikt nie handluje pierozkami. Niech to szlag! Trzeba się było zaopatrzec w zarcie na postoju w Piatichatkach I znowu podróż „na glodno”...

Do Mariupola dojezdzamy już po zmroku. Od razu kierujemy się do dworcowych „komnat oddycha”.



Miejsca sa- ale ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, babka twierdzi ,ze nie przyjmuja obcokrajowcow. Mowi, ze takie polecenie od naczalstwa i poleca nam hotelik „Azow” polozony blisko dworca. Wydaje nam się to wszystko dziwne , więc idziemy jeszcze zapytac w informacji. Tam potwierdzaja i tez kieruja nas do tego samego hoteliku. Cóż, chyba maja jakiś uklad z tym hotelem... Nie chce nam się już szukac po nocy innego noclegu, więc idziemy tam.. Hotelik był na pewno mily przed remontem..Teraz wszystko jest nowe, ceny również. Smierdzi swieza farba. Wszystko jest tak odpicowane, ze strach plecak przy scianie postawic, babka z recepcji z przerazeniem przenosi wzrok z jasnego dywanu na nasze buty i z powrotem, a po kazdym zabitym komarze zostaje trudny do starcia ślad na sterylnej scianie.. A komarow tu pelno- mimo, ze już polowa pazdziernika! Źródłem wody jest tu prysznic, który wyglada jak panel sterowniczy statku kosmicznego, ale wyprac cos pod nim wymaga ogromnej akrobacji bo leje na wszystkie strony.. Ech.. nie ma to jak lekko zdemolowane , ale funkcjonalne wnetrze lwowskiego hotelu „Arena”

Idziemy jeszcze wieczorem do centrum, przekradajac się ciemnymi uliczkami, które zdaja się prowadzic donikąd. Gdzies pod sklepem nachlany facet kopie puszystego kota.. Czasem mi zal, ze nie mam 2 m wzrostu i 150 kg wagi, zeby takiemu przypier*** mimochodem!
W centrum zjadamy pizze przygladajac się zyciu miasteczka. Złota mlodzież sciga się samochodami, biorac zakrety z piskiem opon. Babuszka chodzi z wylinialym pieskiem i żebra, w siatce niesie jakieś patyki, mowi, ze zbiera opał na zime. Wystrojeni w garnitury chlopcy przechadzają się głównymi ulicami z dziewczynami ubranymi w wyjsciowe dresy. Nie widac nigdzie morza. Nie czuc zapachu morza. Nie czuc klimatu nadmorskiej miejscowosci.

Rano mgła, mało co widac. Robie wielką głupote bo wychodzę bez sniadania. W planach jest zjeśc na brzegu morza, ale wszedzie kręci się dużo psów , więc plan wyjecia mielonki nie nastraja optymistycznie (acz kto wie? Może by uciekly? ) W nadmorskiej części dominuje wiejska zabudowa. Małe domki położone za wysokimi płotami. Każdy płot jest odzwierciedleniem fantazji własciciela- blacha falista, eternit, deski, a czasem pancerny, gruby metal nieznanego przeznaczenia. Wokół dużo kwiatów, ale niestety tez smieci.





Zagadka- jaki kolor lubią najbardziej mieszkancy tego obejscia?



Na brzegu połamane płyty i różnoksztaltne garaże dla łódek.



W końcu po dwóch godzinach poszukiwań miejsca własciwego na sniadanie wracamy na plaże gdzie spożywamy nasza „konserwe kibica” przywieziona jeszcze z Polski. Ma paskudny chemiczny smak, ale nie mamy w tej chwili nic innego jadalnego ze sobą.





Idziemy zobaczyc najwiekszy kombinat Mariupola zwany Azowstal. Widac go już z daleka. Kominów jest kilkadziesiat i puszczaja różnobarwne dymy: białe, szare, rudobrązowe.. Najbardziej paskudne są te rude... Tak jak w całym mieście powietrze jest w miarę w porzadku, to pod samym kombinatem nie nadaje się już do oddychania. Zaczynają piec oczy, do których ciągle cos wpada. W ustach pojawia się obrzydliwy kwasny smak , który zmusza do ciagłego spluwania. A nad wejściem do kombinatu wyświetlane są rózne napisy, m.in. że w zyciu najwazniejsze jest zdrowie i ekologia...







Obok zakładu przepływa rzeka. Prosto do niej wali z rury biała, spieniona, cuchnaca ciecz. Wokół niej kręcą się tłumy rybaków z wędkami i roznymi typami samodzielnie wykonanych sieci. Czemu u licha łowią akurat tu? Ryby lepiej biora bo tworzy się wir i nie moga odplynąc? Są zdechle i same wpadaja w siec? A może kazda ma po dwa apetyczne ogony?



Morze w przemysłowej części Mariupola jest zupelnie przejrzyste...nie ma koloru ani zapachu. Nie zaobserwowalismy ani pol glona, wodorostu, meduzy, slimaczka. Wyglada na pustynie biologiczna- acz duza ilosc wędkarzy sugeruje ze sa w nim ryby.. Ptaki widziałam na plazy cztery- dwa zywe, dwa zdechle..

Marzy mi się jakas wieza widokowa, z której można by dogodnie spojrzec na cały kombinat i miasto.. Ale kto by ją postawil w takim miejscu i po co? W tym momencie toperz zauwaza opuszczony wiezowiec! Marzenia się czasem tak szybko spelniaja Wiezowiec stoi w srodku osiedla, widac ze był kiedys zamieszkany.







Jest w nim bardzo dziwna klatka schodowa, która nie prowadzi na piętra tylko na półpietra, z których na mieszkalny poziom trzeba się wspiąc po scianie albo zeskoczyc..



Nie ma w budynku drugiej klatki schodowej acz widac, ze kiedys były windy. Na dach nie udaje się jednak wejsc.
Przed wiezowcem spotykamy dziwnego goscia, o ciemnej urodzie i totalnie mętnym, nieobecnym spojrzeniu. W połączeniu z rozrzucownymi nieopodal strzykawkami nie robi to dobrego wrażenia. Pospiesznie oddalamy się z tego miejsca.

Po poludniu znajdujemy kawałek piaszczystej plaży, której brzegiem jedzie pociąg.


Morze w tej części miasta jest zielone, pełne drobnych ,lepkich glonów. Widzimy jednego desperata, który się kąpie. Mijamy sanatorium „Metalurg”. To chyba tutaj wypoczywają i dotleniaja się pracownicy zakladu polozonego 3 km dalej?

Z kładki nad torami widzimy dziwna, ciemna smuge na morzu. Nie wiemy czy to plycizna, tor wodny scieku czy azowski potwór...

Wieczorem idziemy sobie jeszcze wypic piwko na rybackich pomostach, wybieramy miejsce pod opuszczonym dzwigiem.



W dali huczy kombinat, płona kominy, lataja nietoperze, miaucza roje puszystych kotów, pokrzykują rybacy i zapada powoli zmrok. Tylko morze jest ciche, spokojne, rowne jak tafla, zlewajace się z horyzontem.. jakieś takie sztuczne..jakieś takie martwe..

Wieczorem dostaję dziwnej wysypki.. Mamy dwa typy: albo wyziewy Azowstali były gorsze niż przypuszczalismy, albo to konserwa kibica o zawartosci mięsa 23%... Ale zyrtec, wapno i fenistil dzialaja cuda- rano wysypki już nie ma..

W knajpie mamy okazje ogladac modne, rosyjskie teledyski, gdzie dominują wyuzdane panienki, szybkie auta, kradzieże, napady, ucieczki i duze pieniądze.. A slowa piosenek traktuja o milosci, tej jedynej, prawdziwej, na zawsze...

W sklepach w Mariupolu można wciąz napotkac duze baniaki z „dobra wodą”. Wiosną, kiedy mieli tu epidemie cholery, wprowadzili zakaz picia wody z kranu. Automatycznie wszyscy mieszkancy rzucili się do sklepow i wykupili caly zapas wody mineralnej, nie tylko w miescie, ale i w calym regionie. Zaczely więc jezdzic po osiedlach beczkowozy. Szybko jednak pocztą pantoflową ludzie się dowiedzieli, ze beczkowozy są myte woda z morza, więc większość stracila do nich serce. Potem pojawily się w sklepach duze butle z kranikami gdzie kazdy mogl nabrac „dobrej wody”. Epidemie już dawno odwolano, ale przyzwyczajenie pozostalo. Acz nikt jakos nie porusza tematu skad owa „dobra woda” pochodzi...Jest bezplatna.. Może jest z kranu?



Rano leje, a my suniemy w stronę Nowoazowska. Planujemy spać w tym miasteczku więc ruszamy na poszukiwanie noclegu. Hotelik jest ,ale nieczynny. W zakladzie fryzjerskim polecaja nam jakiś przydrozny motel w dzielnicy zwanej Priczał. Postanawiamy zapytac o to miejsce jakiegos taksowkarza. W koncu znajduje jednego- ma ciemna kaukaska urode, płaski bokserski nos i ręce cale w sznytach. O Priczale nigdy nie slyszal. Wogole koles nie jest zbyt skory do rozmowy i jakos dziwnie na mnie łypie. Więc i ja nie kontynuuje rozmowy. Napiernicza deszczem coraz mocniej. Myslimy, zeby jechac dalej, do Siedowa i tam szukac noclegu. Autobus tam dziś jedzie, ale już nie wraca.. Więc jak nic nie znajdziemy to dupa i spimy na plazy w deszczu bez namiotu.. Postanawiamy w koncu jechac do Siedowa taksowka, może taksiarz cos pomoze znalezc. Ale szukamy innej taksowki Trafiamy na milego starszego goscia, który obiecuje nas zawiesć do Jury, swojego znajomego. Stara łada rusza z kopyta przywalajac z impetem podwoziem w jakas dziure..No to koniec jazdy -sobie mysle.. ale łada ochoczo sunie dalej. Siedze z przodu, więc z przyzwyczajenia siegam po pas, a taksowkarz usmiecha się tajemniczo.. Odkrywam, ze nie mam gdzie owego pasa przypiac, już wiem skad ten usmiech, odwieszam pas...

Jura jest bardzo zaskoczony najazdem turystow- jeszcze o tak dziwnej porze roku, ale zaraz sprawnie odgruzowuje nam pokoik.





Zrzucamy plecaki, bierzemy kurtki i mimo deszczu postanawiamy obejrzec miejscowosc. Ubieram moją pelerynke w barwach maskujacych, co Jura kwituje stwierdzeniem: „Teraz to nie tylko deszcz ale i wojna ci nie straszna!”.
Krążymy po wymarłej wiosce, ciesząc się niezmiernie, ze taksiarz nam pomogl znalezc nocleg, bo wszystko opustoszale i zamkniete na glucho. Widac knajpy, pensjonaty, ogrodki piwne..



Myslimy sobie - „Niet siezona” a latem to pewnie wszystko tętni zyciem. Z braku knajpy zaopatrujemy się w sklepie i zjadamy suchy prowiant na rybackim kawalku plazy. Na brzegu powciagane łódki, stare baraki, miejsca do cumowania łódek z pogiętej, podzewiałej blachy falistej. Nie siedzimy jednak dlugo, wywiewa nas lodowaty wiatr..



Wracamy do wioski. Niebo się troche rozchmurza, w gasnacym sloncu spacerujemy deptakiem opustoszałego kurortu. W jednym z zadaszonych ogrodkow piwnych konsumujemy swoje zapasy. Gdzies obok to samo robia miejscowi.



Na drogach wszedzie woda, woda, dużo wody. W kałuzach wielkich jak jeziora odbija się slonce chylacego się do snu dnia.



Wracamy do Jury. Wspolnie wypijamy herbate i domowe mlode wino z ogromnej butelki. Po powierzchni wina cos plywa, w konsystencji wyglada jak meduza lub hodowany przez moich rodziców grzybek zwany „kombucha”. Wino jest pyszne, kwaskowate, przypomina troche trunek z delty Dunaju zwany „nowak”. Wypijamy po trzy stakańczyki, bo jak twierdzi Jura: „Boh liubit trojku”. Jura narzeka na dzisiejsze życie. W Siedowym za sajuza był kombinat rybny, kołchoz, teraz wszystko zamkniete. Trawa zarasta dawne maszyny, których jeszcze nie zdążyli rozkraść. Jura, chyba jako jeden z niewielu napotkanych przez nas ludzi na wschodniej Ukrainie, jest zwolennikiem i entuzjastą Unii Europejskiej. Bardzo by chcial aby Ukraina mogla się przyłaczyc. Motywuje to stwierdzeniem- „Był sajuz było dobrze- rozpadl sie- jest źle. Trzeba nam nowego sajuza!”
Opowiada tez, ze w Azowskim morzu już prawie nie ma ryb. Zorganizowane mafie kłusowników wszystko wyłowiły, znając rybie siedliska, kryjówki i tarliska. Drobnych kłusowników, takich jak on, goni i policja, i mafia. Ale ludzie jeść muszą. Wędkuja po kryjomu, zimą chodza daleko w morze, nieraz kilka kilometrów i łowia spod lodu malutkie rybki, mniejsze dużo od byczka. Ot, takie jak Jura ma dziś na obiad.



Pracy w Siedowie nie ma. Czy można dorobic na turystach? Cale wybrzeze jest obudowane pensjonatami. Potencjalny turysta przyjezdzajacy na kwatere nie ma nawet gdzie się wykąpac w morzu. Czasem wpadnie do Jury jakiś znajomy z Donbasu, posiedzi, pogada, napije się. Ale od znajomego to az glupio brac pieniadze...Obcy raczej tu nie wpadają..
Pensjonaty byly zakładowe, z hut i kombinatów Donbasu. Dawniej wypoczywaly tu tłumy. Były darmowe wczasy nad Azowem to się jechalo tu, a nie gdzie indziej. Za niepodleglej Ukrainy część obiektów się sprywatyzowala. Duza część nie wytrzymała konkurencji z Krymem. Kurortowe Siedowe zaczęło pustoszeć. Miejscowość ostatecznie dobił ostatni sezon. Wiosna ogłosili epidemie cholery- zakaz kąpieli w morzu, zakaz jedzenia ryb, zakaz picia nieprzegotowanej wody, media odradzały przebywanie w tym rejonie, grupowanie się ludzi. Nie przyjechał więc Donbas, nie przyjechała Rosja, nie przyjechał nawet Rostów nad Donem. Latem otwarly się dwa pensjonaty, dwa z kilkudziesieciu. Nie otwarly się knajpy. Cholery już nie ma. Opinia i sława zostały. Pólnocny Azow= cholera- o tym już wie kazdy na Ukrainie. Wioska stracila jedyne źródło utrzymania.
Jak będzie za rok? O tym nikt teraz nie mysli. Kazdy mysli jak przetrwac zime, zdobyc opał.
Zwykle zarabiali na to latem, ale to lato było inne. Na kazdym pensjonacie kartka: „sprzedam lub wynajme”. Ceny polecialy na łeb. Można kupic pensjonat za bezcen. Tylko po co, skoro trzeba pilnie naprawic dach a prawdopodobnie nikt do niego za rok nie przyjedzie?

Jura narzeka na mlodych, ze albo za granice uciekaja i zapominaja o rodzinie, albo wódke chleja za renty dziadków.
Ludzie obecnie nie hodują tu zwierzat. Ponoc nie ma gdzie wypasac, ziarno drogie..Oddali, sprzedali, zjedli cała chudobę. Uznali, ze łatwiej doić rosyjskich turystów niż krowe. Teraz nie ma ani turystów ani krowy.

Cały czas widze w oczach Jury zdziwienie i pytanie..Po co? Dlaczego po sezonie? Rostów nie przyjechal, Donieck nie przyjechal – a przyjechała Oława? Do niego na kwatere prawie 2 tys kilometrów? Dlaczego nie siedzimy latem na Krymie tylko łazimy w zimnym ulewnym deszczu wsrod opuszczonych pensjonatów? Drugiego dnia na Jurę spływa oświecenie- stwierdza , ze on już wie! My nie turysci- my na pewno piszemy ksiazke! Nie pomagają wyjasnienia. On tez już nie pyta.. Tylko jeszcze bardziej ochoczo opowiada o rejonie i prosi aby to wszystko opisac: „Niech swiat się dowie o nas i naszej wiosce! Niech swiat się dowie o Siedowie.”

Jura ma kota. Przyplątał się wiosną. Zabiedzony kociak, z jednym oczkiem. Przygarnął go, odkarmił. Miał być Nelson, ale okazało się , ze to kotka- została Nelka



Codziennie Jura nam opowiada dokladnie co mowili w telewizji- to o aresztowaniu i procesie Julii, to o bandytach z Odessy, to o kolejnej pokątnej prywatyzji..

Jura twierdzi, ze ma 70 lat- jak dla nas wygladal góra na 50.. Albo znalazl gdzies na stepie źródło mlodosci albo trzeba codziennie wcinac azowskie rybki, zeby się tak swietnie zakonserwować.



Oprócz normalnej sławojki kibelek jest tez w domu. Sprytny gospodarz wygospodarowal za zaslonka część kuchni na potrzeby kibelkowo- lazienkowe. Siedzac w kibelku można czynnie uczestniczyc w biesiadzie za stolem



Rano wita nas slonce, suniemy więc w strone Krywej Kosy. Nie udaje się jednak dotrzec do konca, dochodzimy do szlabanu. Na wartowni nam mowia, ze dalej rezerwat ,można wejsc tylko za biletem i tylko w sezonie. Probujemy ich przekonac, ze my zaplacimy i ze może się jakos dogadamy, ale są wyjatkowo nieprzekupni i nieugięci. Bilet musi przejsc przez kase fiskalna, a mają ją tylko w sezonie. Zabawne jest, ze w miejscowosci turystow praktycznie brak, a dostepu do mierzei pilnuja az trzy osoby: komandir, pomocnik i młody, który się uczy. Aha! Zapomnialam jeszcze o ładzie niwie z napisem „ochrana zapowiednika” , w której siedzialy 3 osoby i wygladalo, ze jada do wsi po wódke.

Idziemy sobie zatem wybrzezem kosy, przedzierając się przez chaszcz trzcin zakrywajacych nas z głową.





Gdzies tam kołyszą się motorówki, a na łachach piasku wygrzewaja mewy.





Zatoka od strony Nowoazowska jest strasznie brudna, ma zapach przeterminowanego syropu od kaszlu. Nawet grzywy fal są brązowe, takie jakieś blotniste...na brzegu piana, popękany piach, gdzieniegdzie zdechła mewa..





W takich warunkach to nawet cień musi się napić!



Dalej kawałek czystej, piaszczystej plaży. Robimy sobie tu krotki biwak.



Pobyt na plaży bez fikołków jest nieważny!





Mijamy tez dziwny cmentarzyk wśród pól, daleko za wsią.. Koło siebie groby z krzyzem i z gwiazdą..





Na betonowym wybrzezu jakiegos dawnego pensjonatu gotujemy obiad- fasolke. Zanim jednak fasolka trafi do menażki musimy stoczyc długą walke z opakowaniem- skrzyzowaniem puszki i sloika.. Nasz chinski nóz i aluminiowy niezbednik nadaja się jedynie do otwierania batoników.. Do walki z puszką używamy gwoździa z ogrodzenia i różnych gabarytów kamieni.

Idziemy w stronę polecanej przez Jurę wioski Obryw. Cale wybrzeze, ciągnące się przez kilka kilometrow , jest obstawione pensjonatami. Opłotowane, zamkniete. Nie sposob wejsc na plażę czy chociaz zobaczyc morze.. Praktycznie wszystkie pensjonaty opuszczone. Stan różny, w niektórych są jeszcze meble , sprzęty, szyby w oknach..W innych wali się już dach, wnętrze wypatroszone. Jedyne co jest nowe, świecace i tegoroczne to kłódki na bramach. Kazdego pensjonatu pilnuje strażnik i psy. Wyglada na to, ze pół wsi pilnuje, żeby drugie pół nie moglo tam wejśc.. Mamy poczucie totalnej nierealnosci i bezsensu- nie można przebywac na plaży bo należy do pensjonatu, nie można zamieszkac w pensjonacie i korzystac z plaży bo pensjonat już nie istnieje..









Za tabliczka oznaczająca koniec Siedowa konczy się zwarty mur pensjonatów i zaczyna normalna wies. Można podejsc do morza. Na plaży rakuszecznik, a kawałek dalej radar i wieżyczka straznicza.


Za radarem zaczyna się gliniasty klif ciągnacy się az na rosyjska stronę. Schodzimy na dół stromym zboczem, które ktoś mądrze zabezpieczył liną.



Na dole gliniaste skałki, pofałdowany brzeg, jakieś mini jaskinie.





Wracamy, bo slonce się już chyli ku zachodowi a przed nami jeszcze kilka kilometrow drogi. W zapadajacych ciemnosciach kroczymy sobie szosą. Mija nas autobus, a chwile pozniej z piskiem opon hamuje przy nas łada. Wychodzi z niej dwóch gości, jeden w moro, drugi w cywilu. Pokazuja jakieś pełne pieczątek legitymacje i chca zobaczyc nasze dokumenty. Rutynowe pytania, skad, dokad, gdzie tu mieszkamy i co robimy po zmroku pod rosyjską granicą. Wertują dlugo nasze paszporty wpatrując się wybałuszonymi oczami głównie w pieczątki. Jeden z nich robi wrazenie jakby po raz pierwszy w zyciu widział inna czcionke, niż ta ,do której przywykł na codzien. Dziwia się , ze tak często bywamy na Ukrainie. Pytaja gdzie byliśmy w tym roku na poprzednich wyjazdach. Już mam na koncu języka, ze w maju łazilismy przy białoruskiej granicy a we wrzesniu przy rumunskiej, ale mogloby to dziwnie zabrzmiec A koledzy mogą nie mieć poczucia humoru Po dluzszej chwili oddaja paszporty i odjezdzaja. Nie mija jednak 5 minut jak znow nas doganiaja i proponuja podwiezienie do wsi. Mamy nieodparte wrazenie, ze nie kieruje nimi bezinteresowna chec pomocy strudzonym wędrowcom, a raczej potrzeba sprawdzenia czy my naprawdę spimy w Siedowie pod wskazanym adresem. Wbrew prosbom nie chca nas wysadzic w centrum wsi. Podwożą nas pod sama brame, odprowadzaja wzrokiem gdy wchodzimy do ogrodu. Nie odjezdzaja od razu, czekaja czy wejdziemy do domu.

Rano wyjezdzamy z Siedowa. Mijamy „bezimienne” zapadłe wioski,



rozlewska nad szarym morzem, bezkresne pola porośniete jakaś bordową rosliną. Po drodze przydrozne male cmentarzyki. Kazda mogiła otoczona zelaznym płotem.. Cóż..potrzeba prywatnosci i grodzenia siega nawet poza grób...
Autobus jakos wyjątkowo mało trzęsie. -pewnie, zeby uspic naszą czujnosc. Przed samym Mariupolem wpada w jakas wielka rozpadline, wyrzuca nas pod sufit, po czym spadamy na twarde siedzenia. Ojej, az mi cos chrupneło w krzyżu..

Dziś idziemy w Mariupolu w strone portu.



Betonowe mola są przewaznie ogrodzone, ale nikt się tym nie przejmuje. Miejscowi szybko nam wyjasniaja jak najsprawniej ominac zasieki.



Dużo ludzi łowi tu bez wędki na sama żyłke. Zwykle spotykalam wędkarzy, dla których łowienie było formą hobby, spedzania wolnego czasu. Tu, w Mariupolu, mam wrazenie , ze dla sporej ilosci rybaków, głównie kobiet, łowienie jest desperacka próba poszukiwania jedzenia. Nie ma tu krzesełka, piwka pod reka, torby z wałówa i czapeczki moro. Jest tylko smutny wzrok wbity w żyłke, tonaca gdzies w ciemnych odmetach brudnego morza.





A w tle zarys kombinatu zamyka horyzont. Niebo nad Azowstalą chyba nigdy nie jest pogodne.. Chyba zawsze wisi tam mgła, zbieraja się chmury- białe, kłębiaste, znikajace szybko i rude- pełzajace nisko przy ziemi, rozchodzące się powolnymi smugami na cała okolice.





Mam wrazenie , ze w Mariupolu wszyscy chrząkają, a przynajmniej , ze robia to czesciej niż gdzie indziej. Ja jakos nie chrząkam Momentami tylko zapach i charakterystyczne rozszczepianie się slonca w powietrzu przypomina mi bardzo dawne czasy.. Jak dziś widze letni, bezwietrzny, upalny dzien, 40 stopni i duchota namacalna. Mała buba wraca z babcią z przedszkola. Powietrze dziwnie drga, a odlegle przedmioty i kontury załamują się. Linie nie są proste, faluja tak jak obraz widziany nad ogniem. Babcia ciagnie mnie do domu, powołujac się na spuszczony właśnie z huty Bobrek rdzawy dym. Mnie ten zapach nie przeszkadza, nawet na swoj sposob go lubie.. Ku rozpaczy babci biegam po niekoszonych dawno osiedlowych trawnikach i zbieram dorodna koniczyne. W końcu dostaje w kuper i wędruje za łapke do domu. Ale mam ze soba mój koniczynowy bukiecik, który wciąż utrzymuje zapach. Ten zapach. Ten sam. Ten z molo w Mariupolu. Nie czułam go nigdzie już ponad 20 lat...

Dalej tuptamy sobie w stronę portu. Na teren nie udaje nam się wejsc ale i z zewnatrz można się nacieszyc widokiem dzwigów i maszyn. Kilkakrotnie wzrok krzyzuje się ze zdziwionym wzrokiem umundurowanych straznikow. Ale tym razem się nie boje, ze mi którys zabierze aparat! Mam zapasowy i dodatkowo zmieniam codziennie karte









Spotykamy dziś w Mariupolu pierwszego turyste. Ma plecaczek, kurtke moro i wielki aparat. Robi z zapałem zdjecia opuszczonego dzwigu i kombinatu. Mam nadzieje, ze może uda się nawiązac kontakt wzrokowy i cos zagadac, ale koleś jest tak wpatrzony w ekranik swojego aparatu, ze nawet nas nie zauwaza.

Wieczorem babka z hotelu włącza nam ciepla wode więc decydujemy się umyc łebki. Wytrząsamy z nich pyły Azowstali, rakuszecznik nadazowskich plaż (fikołki!), wilgotny tynk opuszczonych wieżowców, różnobarwne błoto oraz wszelakie inne potencjalne żyjątka z koców, materacy i poduszek, z którymi mielismy szanse się zaprzyjaźnić w ciągu minionego tygodnia

Poza tym jakiś zły los spotkał nasze lewe buty- mój i toperza. Rozumiem , ze na wyprawie dominuje zapach nieświeżego buta- to się zdarza i jest normalne. Ale nasze nabrały silnego aromatu wilgotnej piwnicy opuszczonego domu gdzie od lat w szafie leżą jej własciciele.. No może troche przesadzilam- zwykla zatęchła piwnica! Wplywa to również mocno na stan skarpetek, które decydujemy się wyprac- choc nie bardzo mamy je gdzie wysuszyc.. Trudno, będą dyndac na plecaku w elektriczce

A jutro do Doniecka!

CDN





W naszej knajpce załapujemy się na piekne spiewy. Zaczynaja się przy jednym stoliku, potem dołączaja się kolejne. I bynajmniej nie są to jakieś pijackie wrzaski- część ekipy nawet robi wrazenie jakby spiewala gdzies razem zawodowo.


komplet zdjec z tej czesci wyjazdu

https://picasaweb.google.com/110007284959999873490/201110_wDrodze

https://picasaweb.google.com/110007284959999873490/201110_Mariupol

https://picasaweb.google.com/110007284959999873490/201110_Mariupol_KolejowoPortowo

https://picasaweb.google.com/110007284959999873490/201110_Mariupol_KombinatAzowstal

https://picasaweb.google.com/110007284959999873490/201110_Mariupol_OpuszczonyWiezowiec

https://picasaweb.google.com/110007284959999873490/201110_Nowoazowsk_i_okolice

https://picasaweb.google.com/110007284959999873490/201110_Siedowe

https://picasaweb.google.com/110007284959999873490/201110_Siedowe_KrywaKosa

https://picasaweb.google.com/110007284959999873490/201110_Siedowe_OpuszczonyKurort

https://picasaweb.google.com/110007284959999873490/201110_Obryw
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nasza-bajka.htw.pl
  • Copyright (c) 2009 Impreza plenerowa w Kiełpinie 22 kwietnia 2007 | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.