W Górach Metalowych
Impreza plenerowa w KieĹpinie 22 kwietnia 2007
Przed kilkoma dniami w wyszukiwarce naszego portalu wklepałem dwa słowa „Vizovické vrchy”. Nic! No to może nazwa miejscowości eponimicznej – Vizovice? Również nic... Czyżby więc z wyszukiwarki miały „wyskoczyć” tylko produkty firmy „Jelinek”, najbardziej rozpoznawalne w świecie wyroby Made in Vizovice, czyli najlepsze w Czeskiej Republice – zdaniem wielu – destylaty, wśród których niepodzielnie panuje „jelinkowa” śliwowica (slogan reklamowy „Na początku była śliwka” w Vizovicach ujrzycie i usłyszycie niemal wszędzie)? Ale i słowo „Jelinek” powróciło do mnie, bohuźel, bez żadnego linku... A przecież w tym niewielkim miasteczku i w tym niewielkim karpackim pasemku, położonym tak blisko Beskidów, jest tak fajnie – i zarazem tak „metalowo”. Dlaczego metalowo, to zapewne – jeżeli Wam się zaczęły otwierać fotografie –już wiecie. Ale dla mnie, z racji mojego zawodu, dochodzi w tych górach jeszcze jeden metalowy aspekt. Ale o tym może później.Od 2003 r. w Vizovicach koło Zlina (jak ktoś ma jeszcze mapy z czasów istnienia Czechosłowacji, ale tej socjalistycznej, to „koło Gottwaldova”) organizowany jest corocznie największy w Czechach czterodniowy festiwal rockowo-metalowy. Co roku w trzecim tygodniu lipca zjeżdża się tu nie tylko z Czech, ale praktycznie z całej Europy Środkowej, umundurowany tłum w najczęściej czarnych koszulkach. W 2007 r. doliczono się 30 000 zabiletowanych widzów na festiwalu (w tej liczbie moja młodsza latorośl i ja). Miasteczka namiotowe (ale też namiotowe wioski i przysiółki) są wszędzie. Zarówno w najbliższym sąsiedztwie miejsca akcji, jak też i w odległości kilku kilometrów od sceny. I każdy z tych elementów tej kilkudniowej efemerycznej sieci osadniczej wkomponowany jest w naprawdę uroczy krajobraz Gór Vizovickich.
Koncerty się odbywają, jakże by inaczej, na głównym placu manewrowym Fabryki Destylatów i Likierów Rudolfa Jelinka. Jak to na koncertach (ale w Czechach – już niekoniecznie w Polsce...) na każdym kroku usytuowane są stoiska wszystkich mniej i bardziej znanych browarów, ale też dodatkowo kioski z produktami „Jelinka”. W ramach promocji firmy posunięto się tu nawet jeszcze dalej – w przerwie między koncertami poszczególnych kapel, gdy się zmienia perkusję, robi próby dźwięku itp. itd., co zawsze musi zająć minimum pół godziny, ze sceny na widownie leci kilkadziesiąt małych plastikowych buteleczek ze śliwowicą lub hruąkovicą. I nikt się nie bulwersuje taką formą reklamy.
A kto przyjeżdża do Vizovic? Jeśli chodzi o widownię, to reprezentowane są tu wszystkie „przekroje wiekowe”. Nie tylko dlatego, że rocka słucha się w każdym wieku, ale też dlatego, że organizatorzy co roku starają się ściągnąć jakąś grupę funkcjonującą w klasycznym (i dla wielu najlepszym) okresie rozwoju tej muzyki, czyli w latach 70. i początkach lat 80. minionego stulecia. Stąd obecność Uriah Heep, Motörhead, Whitesnake, Def Leppard, Sepultury i wielu innych (wiem, wiem – Uriah Heep debiutował już w końcu lat 60., początek działalności muzycznej Lemmy’ego to również te lata). W tym roku, czyli w 2012, ma być ponoć Thin Lizzy, oczywiście bez najważniejszej już, niestety, osobowości tej formacji, czyli Phila Lynotta. Zespołów metalowych średniego i najmłodszego pokolenia goszczących w Vizovicach można byłoby wymienić wiele. Są zresztą strony www mniej lub bardziej oficjalne „Masters of Rock”, w których wyspecyfikowane są wszystkie grupy, które przewinęły się przez Fabrykę Destylatów i Likierów w Vizovicach. Są one też wymienione nawet na polskiej Wikipedii. Tu napiszę tylko, że w Vizovicach szwedzkiego Sabatonu słuchało się dobrych kilka lat wcześniej niż po polskiej stronie granicy.
Formuła trwającego od czwartku do niedzieli festiwalu jest taka, że każdego dnia już od ok. 11.00 zaczyna ktoś pogrywać. Najwcześniejsze koncerty to jednak dopiero przysłowiowa druga liga rocka czeskiego, słowackiego i „odczasudoczasu” jakiegoś innego (kto w Polsce kojarzy naszą rodzimą grupę Virgin Snatch?). Od ok. 16.00 zaczyna się coś lepszego, zaś gwiazdy, jak to gwiazdy, pojawiają się wtedy, gdy na niebie jest już ciemno. I tak każdego dnia do około 2-3 w nocy (tylko niedziela jest niestety krótsza).
Taki układ pozwala niektórym odespać noc, podleczyć kaca, coś wreszcie zjeść lub (i tak było trzykrotnie w moim przypadku; na MoR byłem w latach 2007-2009) połazić po Vizovicach i okolicznych górach, no może górkach, bo na wzniesienie wyższe niż 753 m n.p.m. to już się nie wdrapiemy. Bo wyższych tam po prostu nie ma.
Po tym cokolwiek przydługim wstępie przejdę może do moich wrażeń z Gór Metalowych...
Przejazdy i powroty z Vizovic zawsze, wręcz obowiązkowo, były w naszym przypadku kolejowe, ale tylko w granicach Republiki Czeskiej. Najpierw trzeba się było jakoś dostać – zwykle busami – ze Świebodzic przez Wałbrzych i Mieroszów do Golińska. Przekroczenie granicy pieszo i krótki sudecki spacer do Mezimésti. A z Mezimésti do Vizovic to już wyłącznie „České drahy”. Przeszło siedmiogodzinna podróż z czterema lub pięcioma przesiadkami (zwykle Nachod, Týniątě n. Orlicí, Choceň, Česká Třebova i Otrokovice). Podczas przesiadek jest czas aby podciągnąć się krajoznawczo, na przykład patrząc na zamek w Nachodzie...
... albo po prostu odespać nieprzespaną przedwyjazdową noc...
Z każdym następnym pociągiem w przedziałach robi się coraz czarniej...
... i cokolwiek ciaśniej...
... ale jednocześnie i ładniej...
Wreszcie Vizovice.
Namiotów z początku wydaje się więcej niż ludzi. Stawiane są wszędzie – nawet na składach drewna w tartaku.
Ale ta ilościowa przewaga namiotów to pozór, bo ludzie są już TAM – w Fabryce Destylatów i Likierów Rudolfa Jelinka.
Szybkie rozbicie własnego namiotu....
i bieg na pierwszy koncert.
Ale po drodze „autografiarnia” z dyżurującymi – jeszcze za dnia – członkami Uriah Heep...
Z koszulek stojących przed nami dowiadujemy się, co mamy w tym roku, albo co straciliśmy, jeżeli koszulki są z poprzednich edycji Masters of Rock
A same koncerty? Zaprezentowane tu fotki to już będzie taki „miszmasz” z różnych lat:
Motörhead (2007)... to charyzmatyczny Lemmy, czyli taki metalowy Jasiu Himilsbach
Uriah Heep (2007) – gdyby wiedzieli, że ich „Lady in Black” nasi licealiści śpiewali – z polskim tekstem oczywiście („Gdy miałem osiemnaście lat, rzuciłem chatę poszłem (pis. oryg.) w świat”) – przy ogniskach nie tylko w górach i nie tylko w 1 poł. lat 70. minionego wieku.
Szwedzki Amon Amarth (2008) dał niesamowity koncert w czasie nocnej burzy i oberwania chmury – wrażenia niezapomniane. W chwilę później na swych wiolonczelach zagrała w tej samej scenerii fińska Apocalyptica.
[img]https://lh3.googleusercontent.com/-BdU1py-cQg0/U1xbQbzaZmI/AAAAAAAAI5Y/Kwzwv0nf17E/w731-h548-no/IMG_9037.jpg[img]
niemiecki Rage (2007) z orkiestrą symfoniczną.
Na zwiedzanie miasta i okolicznych gór przeznaczamy piątkowe, sobotnie i niedzielne poranki i godziny wczesnopopołudniowe.
Najpierw obowiązkowo miasto. Jest tu pałac (czyli jak mówią Czesi zamek) z 1570 r., jednak jego dzisiejsza bryła pochodzi z późniejszej, XVIII-wiecznej przebudowy barokowej. Pałac jak pałac, jest w nim muzeum i, co ciekawe, chłopak zatrudniony przy WC czytający poważną literaturę – jednego razu studiował herbarz czeskiej szlachty.
Na dziedzińcu pałacu takie mimowolne skojarzenie z "When I'm 64" The Beatles
Odrobinę poetycko-rewolucyjnie, czyli armaty wśród kwiatów...
Przy pałacu jest park – ponoć najpiękniejszy w północno-wschodnich Morawach. Aby jednak obejrzeć tę atrakcję Vizovic należy zjawić się tu w innym terminie. Trochę się włodarzom obiektu nie dziwię.
Jest i coś a lá Rynek, a właściwie centralny plac 4-tysięcznego miasteczka (4-tysięcznego przez pozostałą część roku). Ładnie tu i miło, podobnie jak w setkach tej wielkości miasteczek na Morawach i w Czechach. Obowiązkowo na środku placu kolumna maryjna.
Późnobarokowy kościół św. Wawrzyńca z 1792 r. to chyba jedna z ostatnich świątyń w naszej części Europy wzniesiona w tym stylu. Trzeba jednak przyznać, że klasycystyczna bryła kościoła oddalonego zaledwie o kilkadziesiąt kroków od barokowego pałacu chyba by w tym miejscu nie pasowała.
No to teraz pora na góry.
W 2007 r., gdy pierwszy raz pojawiłem się na MoR, wybrałem się do przemysłowego Zlinu, miasta kojarzonego głównie z firmą obuwniczą „Bata” (po II wojnie światowej centrum firmy „przeniosło” się do USA) i nie zrobiłem tam... ani jednego zdjęcia. Nic ciekawego, poza sklepami ze sprzętem rowerowym, gdzie wydałem trochę koron.
Ten krajoznawczy i turystyczny niewypał zrekompensowałem sobie kolejnego dnia – wybrałem się na Klaątov, najwyższy szczyt Gór Vizovickich, mający aż 753 m n.p.m.
Z vizovickiego namesti żółtym szlakiem przez niewielką wieś Lhotsko na południowy-wschód, następnie zalesionym wąwozem
... na główny grzbiet Gór Vizowickich, gdzie – jak to często w morawskich i czeskich górach – napotykamy dawne znaki graniczne szlacheckich posiadłości ziemskich (szkoda, że u nas ostało się tego tak niewiele, głównie w Sudetach Środkowych)
Na grzbiet wchodzimy w pobliżu szczytu Suchy vrch (693 m) i stąd dalej idziemy grzbietowym szlakiem niebieskim w kierunku północno-wschodnim. Po kilku chwilach wyłania się Klaątov...
... szczyt niepozorny, ale w tym paśmie najwyższy a jednocześnie dla mnie dość ważny. Na wierzchołku znajduje się jedno z najważniejszych na Morawach grodzisk. Obiekt ma wprawdzie pradziejową metrykę, powstał w okresie halsztackim, prawdopodobnie około VIII w. p.n.e., ale we wczesnym średniowieczu, w okresie rozkwitu Państwa Wielkomorawskiego (to takie najstarsze państwo zachodniosłowiańskie, istniejące od ok. 830 r. do 904 r., gdy zostało starte z map Europy przez naszych bratanków Węgrów), miejsce to nabrało nowego znaczenia. Archeolodzy morawscy odkryli tu kilka ogromnych skarbów wczesnośredniowiecznych przedmiotów żelaznych (elementów uzbrojenia, narzędzi itp.), co skłoniło ich do postawienia tezy, że Klaątov w tym czasie pełnił jakąś funkcję o charakterze kultowym (coś jak nasza Ślęża). Wartość tych skarbów w świecie wielkomorawskim była ogromna. W gospodarce państwa wielkomorawskiego nie występował bowiem pieniądz kruszcowy, czyli monety, lecz środkiem wymiany było żelazo, nieraz w postaci tzw. grzywien (np. grzywien siekieropodobnych), innym razem gotowych przedmiotów, nierzadko pociętych na mniejsze fragmenty. I kilka takich depozytów przedmiotów żelaznych odkryto na Klaątovie.
Pod grodziskiem przy szlaku napotkamy stosowną tablicę informacyjną,
na której na jednym ze zdjęć jest fotografia Jiřiho Kohoutka, badacza stanowiska.
Jiři przed przeszło trzema laty niestety umarł. Poznałem go kilka lat wcześniej na konferencji archeologicznej w słowackim Bardejovie, gdzie z przejęciem referował wyniki swoich badań nad... średniowiecznymi zamkami zakonów rycerskich w Syrii z czasów wypraw krzyżowych (o Klaątovie opowiadał nam wtedy tylko w konferencyjnych kuluarach). Był pełen energii i planów. A dziś nie wiadomo, jaki będzie los wydobytych przez niego na Klastovie przedmiotów zabytkowych. Są one w tej chwili zgromadzone w magazynach muzeum w Zlinie, ma się nimi zająć małżonka Jiřiho (też archeolog), ale zajmująca się dotąd zupełnie innym okresem chronologicznym – zdaje się, że neolitem, czyli młodszym okresem epoki kamienia. Może jednak – mam taką nadzieję, podobnie jak wszyscy środkowoeuropejscy badacze wczesnego średniowiecza - odkryte przez Jiřiho zabytki zostaną jednak kiedyś opublikowane?
I te wielkomorawskie żelazne gadżety to dla mnie kolejny powód, aby nazwać Vizovické vrchy „Górami Metalowymi”.
Na grodzisku kilku dzieciaków (z jakiejś szkoły średniej w Zlinie) pracowało na wykopie. Jiři wtedy (w 2007 r.) jeszcze żył i jak zawsze miał problemy ze ściągnięciem na Klaątov studentów archeologii z Brna lub Ołomuńca (dla nich za daleko i do tego zadupie), więc musiał posiłkować się miejscowymi pasjonatami.
Na szczycie rzut okiem na kilka niezasypanych jeszcze przekopów przez wały grodziska...
... i można iść dalej. Schodząc do wsi Pozdechov, po może półtorej godzinie jesteśmy już w scenerii sielsko anielskiej – podziwiając miejscową faunę...
... i florę
Z Pozdechova powrót do Vizovic szlakiem żółtym. Dzień był gorący, więc z pewną zazdrością patrzyłem na pluskających się czasowo pozbawionych koszulek "metali" w potoku Lutoninka
Zresztą „natryski” były też pod samą sceną...
W następnym roku (2008) najpierw wyskoczyłem z Vizovic w zachodnią część pasma. Wyjście oczywiście z Vizovic. Początkowo czerwonym szlakiem na grzbiet, na który wskoczyłem w rejonie Spleteného vrchu (565). Szlak poprowadzony dobrze, aczkolwiek w niektórych momentach dość ciekawie
Idąc grzbietem w kierunku południowo-zachodnim po jakimś czasie dochodzimy do bajora...
... nie jest to jednak zwykłe bajoro, tylko staw funkcjonujący w późnym średniowieczu przy zamku Sehrad, wzniesionym na szczycie o wysokości 551 m n.p.m. Z zamku zachowały się już tylko nieznaczne fragmenty.
Czas goni... Za chwilę nowe koncerty, więc trzeba pospiesznie wracać do Vizovic. Z Sehradu na północ, w stronę wsi Lipa ze stacyjką kolejową. Za plecami pozostawiamy grzbiet Gór Vizovickich
A w następnym dniu powrót na Klaątov... Już inną drogą niż rok wcześniej... i już z wiedzą, że stanowisko to nie ma już niestety swojego badacza. Wychodzę ze znanej już z poprzedniego roku wsi Pozdechov i zamiast na południe, czyli najlogiczniejszą i najkrótszą drogą na Klaątov, zmierzam najpierw niebieskim szlakiem w kierunku wschodnim, w kierunku czegoś, co na mapie oznaczone jest jako chata Trubiska. W lesie napotykam ładną barokową stellę z przedstawieniem patrona leśników i myśliwych św. Huberta.
Dochodzę do Trubisk i to coś, co miało być chatą okazało się ładnym, ale nieudostępnianym turystom obiektem o bliżej nieokreślonej funkcji.
Stąd na południe na grzbiet (szlakiem zielonym) i można już – tym razem od wschodu – zaatakować Klaątov.
Stąd zejście do Vizovic znaną już z poprzedniego roku drogą (wtedy wchodziłem, teraz schodzę)
Podczas ostatniej naszej bytności z Lusią w Vizovicach (w 2009 r.) przeszliśmy sobie górkami z Luhačovic do Vizovic. Luhačovice to największe w tej części Moraw uzdrowisko, z niewielkim centralnym namesti (miejscowość powstała już w 1412 r., zabytków tu jednak niewiele)...
... i dość typową infrastrukturą uzdrowiskową – parkiem i obiektami sanatoryjnymi...
Z Luhačovic podążamy szlakiem czerwonym w kierunku północno-wschodnim wzdłuż sztucznego zbiornika o oryginalnej nazwie „Luhačovice”...
... aby przez niewielkie wioski Pozlovice (z przyogródkową galerią dość sympatycznych rzeźb)
i Horni Lhotę (z uroczym śmietnikiem przywołującym sudeckie wspomnienia z okolic Dusznik Zdroju, a ściślej pobliskiego zamku Homole)...
...dotrzeć w pobliże grzbietu głównego...
A tu, po południowej stronie grzbietu, wszędzie śliwki, czereśnie, wiśnie, morele... Z czegoś te jelinkowe destylaty trzeba przecież pędzić...
Grzbiet, znowu jakieś znaki graniczne... I zejście do Vizovic
A później ostatnie niedzielne koncerty i nocno-poranny powrót do Polski, również z próbami odsypiania na dworcach i w pociągach zarwanych poprzednio nocek...
Z metalowym pozdrowieniem
Krzysiek
Kurcze, byłem w 2008 roku na MOR i nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jestem tak blisko gór. szkoda.
Kurcze, byłem w 2008 roku na MOR i nawet nie zdawałem sobie sprawy, że jestem tak blisko gór. szkoda.