ďťż

Przejście czeskich Sudetów w 1986 r.

Impreza plenerowa w Kiełpinie 22 kwietnia 2007

W lecie 1986 r. Studenckie Koło Przewodników Sudeckich zorganizowało pierwsze udokumentowane przejście czeskich Sudetów - od ich zachodniego krańca w dolinie Łaby po dolinę Odry na wschodzie. W trwającej 32 dni wędrówce uczestniczyło 8 osób, jednak całość trasy przeszła jedynie piątka piechurów. Ja sam miałem szczęście być w ósemce uczestników wyprawy i jednocześnie nieszczęście w trójce, która całości trasy nie zrobiła. "Stety" albo "niestety" - obowiązki zawodowe wzywały mnie na Ostrów Tumski do Wrocławia, gdzie trwały wykopaliska archeologiczne - wtedy topowe w tej części Europy. Na bazie materiałów wtedy odkrytych powstało wiele poważnych prac naukowych - w tym i jakieś moje. "Archeologicznie" więc - nie żałuję, "turystycznie" - jest jakaś maleńka zadra. Grupę opuściłem w Nachodzie, czyli mniej więcej w połowie przejścia.

"Trzeba czas odejść z gór"... jak śpiewał Andrzej Wierzbicki w "Widoku z Lackowej". A ja opuszczam przyjaciół na campingu w Beloves koło Nachodu i zmierzam do Kudowy Zdroju

Artykuł o SKPS-owskim przejściu Sudetów, autorstwa naszego Michała Tomczaka (pomysłodawcy przejścia; pełnił w tym czasie też obowiązki prezesa SKPS), ukazał się w czerwcowym numerze Miesięcznika Turystów i Krajoznawców GOŚCINIEC w 1987 r. (R. XIX, Nr 6 (211), s. 18-20). Ograniczenia wydawnicze, głównie konieczność zmniejszenia objętości tekstu, spowodowała, że Michał musiał w pierwotnie wysłanym do Redakcji tekście dokonać wielu skrótów, przez co po przeczytaniu artykułu może pojawić się maleńki niedosyt, że wrażenia z 32 dni intensywnej wędrówki ściśnięto na zaledwie dwóch gazetowych stronicach. Mimo michałowej woli zniknęły akapity mówiące o tym, że grupa wędrowała też przez Pogórze Łużyckie (wschodząc na najwyższy szczyt tej jednostki Hrazeny 608 m n.p.m.), południową część Gór Bystrzyckich i Góry Odrzańskie. Dociekliwi Czytelnicy musieli jednak, patrząc na zamieszczoną w artykule mapkę, szybko zorientować się, że trasa prowadziła także i przez te jednostki fizjograficzne Sudetów. Opublikowany artykuł był też stosunkowo skromnie zilustrowany. Jedna mapka i trzy czarno-białe fotografie (w tym dwie wykonane przez Włodka Szczęsnego, który kilka lat po przejściu Sudetów stał się znany wśród wrocławskich górołazów jako twórca sieci sklepów ze sprzętem turystycznym i alpinistycznym "Skalnik") to też stanowczo za mało.
Zamieszczony w "Gościńcu" tekst Michała postanowiłem przepisać i przypomnieć turystycznemu "światu". Nie dokonywałem korekt w tekście: nie "rozpisywałem" skrótów typu NRD, FWP itp., nie wyjaśniałem niektórych dziś już być może niezrozumiałych sformułowań (np. zaproszenia do NRD, czy też dlaczego oficjalne biura turystyczne musiały współorganizować tego rodzaju przedsięwzięcia). Dodałem natomiast trochę moich fotografii z przejścia. Były to NRD-owskie przeźrocza (slajdy) firmy ORWO. Obejmują one tylko połowę zrealizowanej trasy. Wspomniałem wyżej, że musiałem z powodu wyższej konieczności opuścić Małgosię i moich kolegów. Ostatnie moje zdjęcie zostało zrobione w Nachodzie. Mam jednak wielką nadzieję, że uda się wyciągnąć jeszcze trochę fotografii od kolegów, którzy dotarli do ostrawskiego brzegu Odry, zrobić skany tych zdjęć i przedstawione poniżej opowiadanie Michała o przejściu Sudetów z 1986 r. uzupełnić o przynajmniej kilkanaście obrazków.

Michał Tomczak

SUDETY OD KOŃCA DO KOŃCA

Studenckie Koło Przewodników Sudeckich Oddziału Akademickiego PTTK we Wrocławiu zorganizowało w ubiegłorocznym sezonie przejście całych Sudetów czeskich. O ile nam wiadomo, przedsięwzięcie to nie miało dotychczas precedensu. Właściwie nikt nie pamięta, kiedy zrodził się pomysł. Na pewno wiadomość o przejściu przez kolegów ze Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich z Warszawy całego łuku Karpat w 1980 roku skonkretyzowała i przyśpieszyła nasze plany. Pozazdrościliśmy im fantazji.
Jednak początek lat osiemdziesiątych nie sprzyjał tego typu inicjatywom. Nie od razu też udało sie znaleźć biuro podróży, które zechciałoby się podjąć zorganizowania tak nietypowego przedsięwzięcia. Wyraźne postawienie w Biurze Turystyki Zagranicznej PTTK na turystykę kwalifikowaną rozwiązało problem, zaś bezpośrednią zachętą stała się trzydziesta rocznica powstania Koła.

24 sierpnia 1986 roku wyruszył z Wrocławia 8-osobowy zespół w składzie: Krzysztof Jaworski, Marek Lewy, Zbigniew Osiński, Jacek Pawłowski, Jarosław Rubin, Włodzimierz Szczęsny, Małgorzata Tomczak i Michał Tomczak (kierownik). Niestety, jeszcze przed rozpoczęciem, planowany zakres przejścia został ograniczony. Zamierzaliśmy połączyć dwa najbardziej wysunięte na pn.-zach. i pd.-wsch. punkty w Sudetach. Uczyniliśmy tak na podstawie literatury czeskiej, która tereny na zachód od Bramy Łużyckiej również zalicza do Sudetów. Konsekwencją przyjętego przez nas podziału była konieczność umiejscowienia punktu wyjściowego w NRD, w rejonie Drezna. Niestety, planowany 2-3-dniowy odcinek niemiecki okazał się dla nas nieosiągalny bez zaproszeń. W związku z tym musieliśmy ograniczyć nasze przejście do Sudetów czeskich. Wybrany wariant przejścia łączył wszystkie ważniejsze (i dostępne) pasma i szczyty.

Wystartowaliśmy w miejscowości Horni Poustevna, leżącej w pobliżu granicy z NRD.

Wyjście na szlak ze stacji Horni Poustevna. Pierwszy cel to Ječny vrch (503 m) na Pogórzu Łużyckim

Dojazd, mimo niedużej odległości w linii prostej od Wrocławia, trwał kilkanaście godzin i wymagał 6 (!) przesiadek. Na szczęście, połączenia były dobrze zgrane i punktualne.

Pierwszymi górami na trasie naszej wędrówki były Góry Łużyckie. Nie są one zbyt wysokie (nie przekraczają 800 m npm), za to są bardzo efektowne krajobrazowo. Ich zachodnia część tworzy zrównaną powierzchnię, ponad którą sterczy kilkanaście izolowanych, bardzo stromych stożków.

Wśród szczytów Pogórza Łużyckiego - na pierwszym planie Vlči hora (581 m), na którą oczywiście weszliśmy. O naszej wędrówce przez czeską część Pogórza Łużyckiego w artykule w "Gościńcu" brakuje choćby zdania

To pozostałość po dużej aktywności wulkanicznej na tych terenach w trzeciorzędzie. każdy ze szczytów kusi swą śmiałą sylwetką, ale pokonanie znacznej różnicy względnych wysokości kosztuje sporo wysiłku. Ograniczyliśmy się jedynie do Jedlovej (774 m), z pomniczkiem Fryderyka Schillera i niszczejącą wieżą widokową na szczycie. Tego samego dnia mieliśmy okazję zwiedzić jedyną w Sudetach jaskinię lodową.

Wieża widokowa na Jedlovej

Nasza grupa na Jitravskem sedle - przełęczy rozdzielającej Góry Łużyckie od Pasma Jeątědu. Od lewej Jarek Rubin, Włodek Szczęsny, Krzysiek Jaworski, Zbyszek Osiński, Małgosia Tomczak, Michał Tomczak. Fotkę wykonał Jacek Pawłowski a Marek Lewy gdzieś się zawieruszył

Kolejnym naszym celem był Jeątěd (1013 m), góra-symbol całych północnych Czech. Rzadko kiedy dzieła człowieka mogą konkurować z samą przyrodą, tutaj jednak nastąpiło umiejętne uzupełnienie. Na stromym wierzchołku postawiono wieżę telewizyjną o stożkowym kształcie z restauracją, hotelem i platformami widokowymi. Krzywiznę wieży idealnie dostosowano do kształtu góry, tak że z daleka wygląda niczym "czapeczka". K. Hubaček zdobył międzynarodowe uznanie za architektoniczny projekt tej wieży.

Na szczycie znaleźliśmy się wieczorem. Widok olbrzymich połaci Czech, usianych niezliczoną ilością dawno wygasłych stożków wulkanicznych, oświetlanych promieniami słońca - na długo pozostanie w naszej pamięci.

Gdy osiągnęliśmy wierzchowinę Gór Izerskich, potwierdziły się, niestety, nasze najgorsze oczekiwania. Klęski ekologiczne nie uznają granic i krajobraz jaki ujrzeliśmy nie odbiega od tego, co dzieje się po stronie polskiej. Większość drzew jest już martwa. Intensywnie się je wycina. W ten sposób, że z każdą chwilą powiększają się koszmarne łysiny urozmaicone gdzieniegdzie granitowymi skałkami. Wierzchowina Gór Izerskich jest bardzo podmokła, występują tu liczne torfowiska. Wymagało to specjalnego utwardzenia dróg, którymi zwozi się drewno. W rezultacie, w każdym zakątku straszy asfalt a w samym sercu tych kiedyś naprawdę bezludnych gór można ulec wypadkowi drogowemu.
Niespodziewana burza gradowa zmusiła nas do awaryjnego noclegu pod jedną z postawionych niedawno wiat turystycznych.

Poranek po przymusowym noclegu w izerskiej wiacie - koło niej widać jeszcze pozostałości po gradobiciu

Pogoda zresztą od początku nas nie rozpieszczała. Nawet tak gwałtowna nawałnica nie okazała się przesileniem. W rezultacie w Karkonosze wkroczyliśmy przy akompaniamencie deszczu.

Wieś Jizerka AD 1986

Nie najlepsze wspomnienia wynieśliśmy ze spotkania z najwyższym pasmem Sudetów. Gęsta mgła szczelnie otulająca góry skutecznie pozbawiła je jednego z głównych atutów: rozległych widoków. Chwile rozpogodzenia były rzadkie. Nie dane nam było również obejrzenie z bliska największej atrakcji Karkonoszy - kotłów polodowcowych. Po stronie czeskiej, podobnie jak u nas, wytyczony został park narodowy. Jego władze okresowo zamykają niektóre szlaki ze względu na ochronę przyrody. Dotyczy to przede wszystkim szlaków prowadzących poprzez najcenniejsze przyrodniczo tereny, które przyciągają szczególnie wielu ludzi. Doceniamy troskliwość wobec przyrody, ale staje się ona dwuznaczna w sytuacji silnego "ucywilizowania" gór: liczne wyciągi, gęsta - jak na warunki górskie - zabudowa niektórych partii, sieć asfaltowych dróg. Co więcej - nie wygląda na to, by działalność tego typu była ograniczana. Widzieliśmy kilka nowych inwestycji. Co w tej sytuacji pomoże okresowe zamknięcie szlaku?
Przeciętny turysta nie ma żadnej korzyści z większości wspomnianych budynków. Stanowią one zamknięte ośrodki wypoczynkowe ROH (odpowiednik naszego FWP). Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze kiedy, w obliczu wyjątkowo niesprzyjającej aury, musieliśmy zrezygnować z własnych namiotów. Kolejno mijane obiekty odsyłały nas z kwitkiem - okazywały się być dawnymi schroniskami przekształconymi w ośrodki wypoczynkowe. Dopiero na szczycie Czarnej Góry (1299 m) dosłownie wpadliśmy we mgle na budynek hotelu górskiego. Nocleg w Sokolskiej Boudzie kosztował słono, ale był pierwszym noclegiem w ogóle pod dachem. Nareszcie udało sie dosuszyć ciągle wilgotną odzież.
Dopiero wschodni kraniec Karkonoszy - Rychory, przywrócił nam wiarę w urodę tych gór. Ich podstawowe atuty to prawie zupełny brak ludzi i nienaruszona przyroda. A może po prostu przychylniej patrzyliśmy na świat w chwili wyraźnego rozpogodzenia?

W Rychorach - najbardziej na wschód wysuniętej części czeskich Karkonoszy

Nasze spotkanie z Sudetami Środkowymi rozpoczęliśmy od wypadu w Góry Krucze. Wykorzystaliśmy w ten sposób możliwość "zaliczenia" ich najwyższego szczytu, wspaniałego Kraloveckiego Špičaka (881 m), który jest nieosiągalny od strony polskiej. Następnie szybko przemknęliśmy przez Góry Jastrzębie. Ich zlepieńcowymi skałkami można by się zachwycać, ale nie wówczas, gdy niebawem czekały nas Skalne Miasta rejonu Teplic i Adrszpachu.

Wędrówka przez Góry Jastrzębie

Śniadanie w Radvanicach po zejściu z Pasieki, przysiółka (raczej kilku domków) leżącego u stóp Żaltmana (739 m), najwyższego szczytu Gór Jastrzębich. Na fotce Michał, Gosia i Mareczek

Wspomniane tereny, zaliczające się do czeskiej części Gór Stołowych, od bardzo dawna stanowią wielką atrakcję. Można zagubić się w labiryncie wyniosłych turni, którym przyroda nadała najbardziej fantastyczne kształty. Kto ze zwiedzających zapomni o Skalnej koronie, Kochankach, Głowie Cukru, Staroście i Starościnie, Rzeźnickim Toporze? Dochodzą do tego malownicze ruiny średniowiecznych zamków - prawdziwe orle gniazda, zaskakująco położone jeziorko zakończone efektownym wodospadem, niecodzienna kalwaria. Długo można wymieniać wszystkie atrakcje tego terenu.
Osiągnięcie miasta Náchod było równoznaczne z pokonaniem połowy całego dystansu. Skorzystaliśmy z okazji, by obejrzeć pobliski, słynny system umocnień w rejonie góry Dobroąov (624 m). Od pierwszych dni spotykaliśmy na szlaku pozostałości pasa obronnego, jaki wznosili Czesi przed drugą wojną światową. Rejon Dobroąova został szczególnie mocno ufortyfikowany, aby kontrolować jedno z najdogodniejszych przejść przez Sudety. Kolejne betonowe kondygnacje ciągną się do 30 m wgłąb ziemi. Gdyby nie wyraźnie oznakowana trasa, łatwo byłoby się pogubić w tym labiryncie. Obserwując rozmiar wysiłku, jaki musieli ponieść budowniczowie, nie sposób zadumać sie nad przewrotnością historii. Czesi nigdy nie wykorzystali tych umocnień, co więcej - późniejsi okupanci zastosowali je przeciwko nim!
Przejście przez Góry Orlickie znowu dało okazję do robienia niewesołych porównań. Oto jeszcze kilka lat temu rejon najwyższego szczytu - Velkej Deątnej (1115 m) porośnięty był gęstym i zdrowym lasem. Dzisiaj krajobraz do złudzenia przypomina wspomniane wcześniej Góry Izerskie. Dopiero południowa, niższa część Gór Orlickich mogła się podobać. Dotyczy to zwłaszcza rejonu Zemskiej Brany, gdzie poprzez górotwór przebija się Dzika Orlica.
Pierwszym masywem górskim w Sudetach Wschodnich na trasie naszej wędrówki był Śnieżnik. Szlak prowadzący na niego doliną Moravy jest wyjątkowo piękny. Rzeka bierze swój początek z charakterystycznej zaklęsłości tuż pod szczytem. Rozległa dolina jest prawdziwą ostoją zwierzyny, o czym mogliśmy się przekonać nocując w drewutni chatki myśliwskiej na zboczach Śnieżnika. Właśnie rozpoczęło się jesienne rykowisko jeleni i koncert, jaki słyszeliśmy w nocy, zrobił na nas mocne wrażenie.
Zresztą nie było to jedyne nietypowe miejsce noclegowe. Zwłaszcza w rejonie Gór Orlickich i Masywu Śnieżnika mieliśmy duże kłopoty z noclegami. Hotele i schroniska bardzo niechętnie przyjmują niezapowiedzianych gości, poza tym część była już zamknięta po sezonie, a pola biwakowe w większości zostały zlikwidowane. Pozostają niezawodne autokempingi, których rozmieszczenie trudno jednak pogodzić z potrzebami piechura. Z tych powodów byliśmy często zdani na własne siły. Nocowaliśmy w rozbitych "na dziko" namiotach, zapoznaliśmy się z podłogami schroniska, hotelu robotniczego, przebieralni kąpieliska i plebanii.
Wysoki Jesionik powitał nas efektownie. Ujrzeliśmy jego wysokie partie, wystające ponad morzem mgieł, schodząc ze Smreka (1125 m) w Górach Rychlebskich. Jeśli szukać w Sudetach konkurenta dla Karkonoszy, to może być nim tylko Wysoki Jesionik. Ma on jedną zdecydowaną przewagę nad Karkonoszami - nie jest tak ucywilizowany. Są i tu rejony, które trzeba spisać na straty, ale większość robi korzystne wrażenie. jednym z bardziej zagospodarowanych terenów jest rejon Pradziada (1491 m), najwyższego poza Karkonoszami szczytu Sudetów.
Właśnie na Pradziadzie zdarzył sie cud. Ciągle kapryśna pogoda, towarzysząca nam od pierwszych dni, uległa radykalnej poprawie. Jeszcze wczoraj taplaliśmy się w błocie wierzchowinowych torfowisk i z trudem zapewniliśmy sobie nocleg w schronisku, a rano wychodziliśmy na szczyt w gęstej mgle. Tymczasem, w czasie naszego pobytu na Pradziadzie, wiatr rozerwał mgłę i niemal natychmiast zrobiła się świetna widoczność. Mogliśmy wreszcie zobaczyć potężny (162 m) maszt wieży telewizyjnej stojącej na szczycie, a przede wszystkim naprawdę rozległą, niczym nie ograniczoną panoramę. Dobra pogoda towarzyszyła nam już do końca.
Od krańca wędrówki oddzielał nas jeszcze rozległy Niski Jesionik. Nie spodziewaliśmy się po nim większych niespodzianek. Tymczasem ujrzeliśmy wspaniały przełom rzeki Moravicy. To, co wyczynia ona na długości kilkudziesięciu kilometrów, przyprawić może o zawrót głowy. Rzeka tworzy szereg zakoli i meandrów, niektóre o kącie zbliżonym do 180 stopni. Wszystko to w jarze wciętym na głębokość około 200 m, w terenie bardzo ciekawym geologicznie. Prowadzone stromymi zboczami jaru ścieżki są bardzo uciążliwe. Wymagają ciągłej zmiany wysokości, a liczne przewrócone drzewa nie ułatwiają marszu. Czujemy się jak na wysokogórskiej perci - w terenie wzniesionym 300-400 metrów nad poziom morza, a więc położonym niżej niż niedalekie pola orne.
Ostatni dzień przejścia był bardzo męczący psychicznie. Jeszcze na początku umówiliśmy się, że za linię mety przyjmiemy Odrę. Tymczasem dojście do niej wymagalo przebycia Poruby, całej potężnej dzielnicy Ostravy, przypominającej nieco krakowską Nową Hutę. Kiedy wreszcie dotarliśmy do upragnionej Odry, wciśniętej między nowoczesną arterię komunikacyjną i liczne nitki szyn kolejowych, nie mogliśmy się nawet bliżej z nią przywitać. Po prostu już w tym miejscu jest ona cuchnącym ściekiem, w którym strach zamoczyć rękę, mimo że w tym czasie nie płynął żaden mazut, ani olej.
Tu dobiegła końca nasza wyprawa przez Sudety. W ciągu 32 dni pokonaliśmy trasę o długości ponad 700 km i łącznej sumie przewyższeń 18 500 m. Niektóre fragmenty trasy przeszliśmy odmiennymi wariantami. 5 osób zachowało ciągłość przejścia, tzn. w ogóle nie korzystało ze środków komunikacji. Byli to: Z. Osiński, J. Pawłowski, J. Rubin i M. M. Tomczakowie. Nie korzystaliśmy z pomocy żadnych grup wspomagających, co wiązało się z koniecznością dźwigania ponad dwudziestokilogramowych plecaków. Przez cały czas tylko dwa dni przeznaczone były na odpoczynek. Wszelkie koszty związane z wyjazdem uczestnicy pokryli sami.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Pomimo, że omawiany teren leży tak blisko Polski, na całej trasie w ogóle nie spotkaliśmy polskich turystów, bo trudno nazwać nimi uczestników wakacyjnych hufców pracy. A przecież Sudety czeskie warte są lepszego poznania. Może nasze przejście i ten artykuł przyczynią się do tego?



Grupę opuściłem w Nachodzie, czyli mniej więcej w połowie przejścia.
Te wieżę w Czechach są bardzo do siebie podobne. Bardzo mi się podobają.
Bubo moja droga, co do pierwszego Twojego zdania, to go nie komentuję... i się z nim nie zgadzam .......

Co do drugiego, to zgadzam się w pełni , dodam tu w tajemnicy i jednocześnie rumieniąc się , że mieliśmy jeszcze jedną metę super, o której jednak Michał oficjalnie nie mógł wtedy napisać. W Pasece pod Zaltmanem przynajmniej dwie osoby, którym nie chciało się rozbijać namiotu, przenocowały w jednej z tamtejszych dacz - była otwarta, kusiła , miała przestronny przedpokój - tam kimnęliśmy (na pokoje nie wchodziliśmy). A weszliśmy - całą grupą - do tego domku po to, aby w czymś większym niż przestrzeń największego z naszych namiotów, wreszcie pośpiewać sobie przy gitarze. Bo ciągnęliśmy instrument ze sobą przez całe przejście - tak się wtedy chodziło, i nawet podczas wyjazdów wymagających zarzucenia na plecy nawet przeszło trzydziestokilogramowych plecaków to jeżeli w grupie był ktoś, kto potrafił grać, gitara musiała być. Nosił ją oczywiście nie tylko delikwent obdarzony mniejszym czy większym talentem, lecz cała męska część grupy - na zmianę.

Paulinko, jeśli chcesz usłyszeć podochocone jelenie to wybierz się wieczorową porą, najlepiej w ostatnich dniach września, zielonym szlakiem z Pielgrzymów do "Odrodzenia" (lepiej - znając Ciebie - idąc w stronę "Odrodzenia", bo granica parku narodowego podchodzi prawie pod schronisko i schodząc w stronę Przesieki po kwadransie będziecie już poza parkiem; namiot możecie rozbić chociażby wśród skał Suchej Góry - jest już poza parkiem - gdzie załapiecie się jeszcze na późne wrześniowe karkonoskie czarne borówki). Jeżeli w czasie wycieczki szlakiem zielonym i podczas noclegu na Suchej Górze nie usłyszysz jeleni, to zgodzę się z Twoim zdaniem, że "masz jakiegoś pecha do rykowisk"

Kris_61, ale zależy które wieże? Te stare (jak na Jedlovej), czy te nowe (z Jestedu czy Pradziada). I jedne, i drugie mają swoich zagorzałych fanów i zadeklarowanych przeciwników. Jeżeli już w dzisiejszym świecie te telewizyjne wieże muszą być, to może rzeczywiście lepiej, że projektują je architekci z wyższej półki. Gdyby były to projekty standardowe, od sztancy, to rany boskie. A w Polsce już, niestety, tak mamy.




Co do drugiego, to zgadzam się w pełni Laughing , dodam tu w tajemnicy Mr. Green i jednocześnie rumieniąc się Embarassed , że mieliśmy jeszcze jedną metę super, o której jednak Michał oficjalnie nie mógł wtedy napisać. W Pasece pod Zaltmanem przynajmniej dwie osoby, którym nie chciało się rozbijać namiotu, przenocowały w jednej z tamtejszych dacz - była otwarta, kusiła Laughing , miała przestronny przedpokój - tam kimnęliśmy (na pokoje nie wchodziliśmy). A weszliśmy - całą grupą - do tego domku po to, aby w czymś większym niż przestrzeń największego z naszych namiotów, wreszcie pośpiewać sobie przy gitarze. Bo ciągnęliśmy instrument ze sobą przez całe przejście - tak się wtedy chodziło, i nawet podczas wyjazdów wymagających zarzucenia na plecy nawet przeszło trzydziestokilogramowych plecaków to jeżeli w grupie był ktoś, kto potrafił grać, gitara musiała być. Nosił ją oczywiście nie tylko delikwent obdarzony mniejszym czy większym talentem, lecz cała męska część grupy - na zmianę. .

jak zwykle piękna relacja! Gdyby zebrać Twoje wspomnienia z tamtych czasów, to byłaby piękna książka górsko-historyczna!
Pudelek dobrze mówi
Szkoda, że z czasem takie relacje (podobnie jak niezwykle ciekawe Buby) przepadną porozrzucane gdzieś w internecie.
Po kilku miesiącach zmobilizowałem się na przepisanie jeszcze jednej relacji Michała z przejścia czeskich Sudetów w 1986 r. Tekst ten został zamieszczony w wydawanym przez SKPS periodyku "Karkonosz" (M. Tomczak, Przejście Sudetów czeskich, [w:] Karkonosz. Materiały krajoznawcze, zeszyt 3, red. T. Dudziak, A. Czermak, Wrocław 1987, s. 134-138).

Artykuł Michała zamieszczony w "Karkonoszu" nie musiał przechodzić wtedy przez cenzurę państwową (pozwalała obejść ten przepis adnotacja: do użytku wewnętrznego, zamieszczona na stronie informacyjnej zeszytu. W naszych wydawnictwach kołowych korzystaliśmy z tej możliwości nagminnie, również i w SKPS-owskich "Pielgrzymach" i satyrycznym "Plotkarzu"), dlatego Autor mógł sobie pozwolić na nieco cierpkie uwagi na temat modelu turystyki w zaprzyjaźnionym i bratnim państwie socjalistycznym.

W tekst Michała włożyłem trzy fotografie Zbyszka Osińskiego wykonane w końcowej części wędrówki, gdy sam już nie mogłem w przejściu uczestniczyć.

Michał Tomczak

Przejście Sudetów czeskich

30-lecie Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich stało sie okazją do zorganizowania przedsięwzięć większych i bardziej prestiżowych. Jednym z nich było, planowane już od pewnego czasu, przejście całych Sudetów.
Góry te nie posiadają wyraźnie zaznaczonego grzbietu głównego, w związku z tym brak narzucającego się z góry sposobu ich przemierzania. Projekt przejścia zakładał połączenie dwóch najbardziej wysuniętych na wschód i na zachód w Sudetach punktów, trasą możliwie najciekawszą, z "zaliczeniem" jak największej ilości szczytów i pasm.

W praktyce impreza została ograniczona do przejścia Sudetów czeskich. O takim doborze trasy przesądził fakt, że po stronie czeskiej są to góry bardziej rozległe, m.in. ich granice, wschodnia i zachodnia, sięgają znacznie dalej niż na ziemi polskiej. Ze strony czeskiej osiągalne są też praktycznie wszystkie wyższe szczyty sudeckie. Do objęcia przejściem całych Sudetów zabrakło kilkudniowego przejścia po niemieckiej stronie Pogórza Łużyckiego (od Drezna po granicę z Czechosłowacją). Bez posiadania zaproszenia ta część okazała się nieosiągalna.

Wyjazd został zorganizowany za pośrednictwem Biura Turystyki Zagranicznej PTTK w dniach 24.08.-28.09. 1986 r. Stosunkowo wysoki koszt, długość trwania i nietypowy termin sprawiły, że w przejściu wzięło udział tylko 8 osób (wszyscy z SKPS). Byli to: Krzysztof Jaworski, Marek Lewy, Zbigniew Osiński, Jacek Pawłowski, Jarosław Rubin, Włodzimierz Szczęsny, Małgorzata Tomczak i Michał Tomczak (kierownik).
Start nastąpił 25.08 w miejscowości Horni Poustevna, w pobliżu granicy z NRD. Umowna meta została osiągnięta 32 dni później, w momencie przekroczenia Odry w Ostravie. W ten sposób zostało pomyślnie zrealizowane pierwsze znane nam przejście Sudetów w takich rozmiarach.
Trasa prowadziła kolejno przez: Pogórze i Góry Łużyckie, Grzbiet Jeątědu, Kotlinę Liberca, Góry Izerskie, Karkonosze, Góry Krucze (Vraní hory), Góry Jastrzębie (Jestřebi hory), Góry Stołowe, Pogórze i Góry Orlickie, Masyw Śnieżnika, Góry Rychlebskie, Wysoki i Niski Jesionik oraz Bramę Morawską. Jej długość wyniosła ponad 700 km, a łączna suma pokonanych przewyższeń osiągnęła 18 500 m. W ciągu całego przejścia były tylko dwa dni odpoczynku. Długość typowego etapu dziennego wynosiła średnio 20-25 km, chociaż zdarzały się odcinki ponad trzydziestokilometrowe.

Ciągłość przejścia na całej trasie zachowało pięć osób: Z. Osiński, J. Pawłowski, J. Rubin oraz M. M. Tomczakowie. Osoby te w ogóle nie korzystały z pomocy środków komunikacji.

Od lewej: Jarek Rubin, Jacek Pawłowski, Małgosia Tomczak i Michał Tomczak. Zdjęcie Zbyszka Osińskiego

Uczestnicy przejścia pokonali cała trasę bez udziału jakichkolwiek grup wspomagających. Zwiększyło to nieco ciężar niesionych plecaków, w których oprócz bagażu osobistego, sprzętu biwakowego, niezbędnej literatury, musiał się znaleźć awaryjny zapas żywności. Dało to średni ciężar bagażu przypadającego na jedną osobę w granicach dwudziestu kilku kilogramów.

Początkowo istniał plan realizacji przejścia według kilku wariantów, które wzajemnie uzupełniałyby się. Wąski skład, w jakim ostatecznie dokonane zostało przejście, sprawił, że zrealizowano jedynie podstawowy, najciekawszy wariant trasy. Kilka zaledwie odcinków uczestnicy pokonali odmiennymi drogami. Czas podziału grupy nie przekroczył nigdy dwóch dni.
Model turystyki preferowany w CSRS daleko odbiega od tego, co rozumiemy w Polsce pod pojęciem turystyki kwalifikowanej. U naszych południowych sąsiadów dominuje turystyka stacjonarna i weekendowa. Stanowi ona znakomite uzupełnienie dla osób wypoczywających na wczasach, czy we własnych daczach, ale traktowana jest jedynie jako mało zobowiązujące dopełnienie. Inny jest przeciętny wiek turystów: zdecydowanie dominują osoby w średnim wieku. Młodzieży jest mało, a ta, którą można było spotkać, hołduje jakiejś dziwnej wojskowo-skautowskiej manierze, mimo znakomicie wyposażonych w sprzęt turystyczny sklepów.

Bardzo mało jest ludzi, którzy przemierzają góry z ciężkimi plecakami, z każdym dniem zmieniając miejsce pobytu. Nic więc dziwnego, że nasze pojawienie wywoływało w niektórych schroniskach szczere zdumienie. Nasza odmienność powodowała częste kłopoty z noclegami. Tak liczne w wielu pasmach schroniska nie spełniają praktycznie swojej roli: w sezonie, wypełnione wczasowiczami, nie przyjmują niezapowiedzianych gości, a po sezonie są zazwyczaj zamknięte. Mimo wielu prób, tylko dwukrotnie okazały się możliwe noclegi w obiektach typu schroniskowo-hotelowego (Sokolska bouda w Karkonoszach i Švycarna w Wysokim Jesioniku).
Niezawodne były tylko autocampingi. Ponieważ ich sieć nie należy do gęstych, a uzupełniające je pola biwakowe zostały w większości zlikwidowane, wiele noclegów było "dzikich" - niektóre zresztą w bardzo dziwnych miejscach. Tymczasem pogoda w ciągu przejścia nie sprzyjała biwakom: przez pierwsze trzy tygodnie było bardzo deszczowo, a w drugiej połowie września były już bardzo zimne noce.

W czasie przejścia można było przekonać się naocznie, jak bardzo zmienny i różnorodny jest krajobraz Sudetów: od wyniosłych, nagich, z elementami rzeźby polodowcowej, wierzchowin Karkonoszy i Wysokiego Jesionika, po łagodne, pokryte polami pogórza; od smukłych sylwetek stożków powulkanicznych w Górach Łużyckich, poprzez piaskowcowe skalne miasta Gór Stołowych, po - jakże liczne w całych Sudetach - bardzo malownicze i wspaniałe przełomy rzeczne.

W wielu miejscach ingerencja człowieka jest zbyt nachalna i przyniosła nieodwracalne już szkody. W porównaniu z polską stroną Sudetów, razi olbrzymia ilość asfaltowych dróg, poprowadzonych nieraz w najdziwniejszych miejscach. Smutek i zadumę budzi katastrofalny stan Gór Izerskich i znacznych partii Karkonoszy oraz Gór Orlickich.

Jest jednak jeszcze wiele uroczych zakątków, nieskażonych ręką człowieka, do których w każdej chwili chciałoby się powrócić.
Trasa przejścia umożliwiła poznanie terenów mniej popularnych wśród polskich turystów: Pogórze i Góry Łużyckie, Góry Jastrzębie, Niski Jesionik. Można mieć nadzieję, że po tak przeprowadzonym rekonesansie i tam pójdą obozy zorganizowane i prowadzone przez członków Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich.

Trasa przejścia:

Podkreślono: pojedynczo - miejsca noclegów, z wytłuszczeniem - miejsca odpoczynku (dwa noclegi)

HORNI POUSTEVNA - Ječný vrch 503 - Hrazeny 608 - Vlči hora 584 - Krásná Lipa - Rybniątě - Jedlova 774 - zamek Tolątejn - Ledova jeskyne - Horni Světla - zbocza Hvozdu 750 - Sokol 593 - Větrov 529 - Krasný důl - Jitravské sedlo 424 - Jeątěd 1012 - Planě pod Jeątědem - Liberec - Kateřinky - Drači vrch 676 - Závory - Bilá Kuchyně - Holubnik 1070 - Černa hora 1084 - Jizera 1122 - Smědava - Jizerka - Harrachov - Mumlavský důl - Vosecká bouda - Śnieżne Kotły - Śląskie Kamienie -Petrovka - Špindlerův Mlyn - Svatý Petr - zboczami Koziego hřbetu - Lučni bouda - Śnieżka 1602 - Lučni bouda - Důl Bileho Labe - Špindlerův Mlyn - Dlouhý důl - Výrovka - Liąči hora 1363 - Černa hora 1299 - Sokolská bouda - Janské Lázně - Svoboda n. Upou - Rýchorská bouda - Zacléřský hřbet - Zacléř - Bernartice - Královecký Špičak 881 - Janský vrch 697 - Žaltman 739 - Paseka - Radvanice - Teplické skalní město - Teplice n. Metuji - Křiźový vrch 667 - Adrąpaąské skalni město - Starozámecký vrch 681 - Vlči rokle - Teplice n. Metuji - Hvězda - Boźanovský Špičak 773 - Machov - Hronov - Běloves - Nachod - Dobroąov 624 - Běloves - Dobroąov - Peklo - Nový Hrádek - Oleąnice v Orl. h. - Vrchmezi (Orlica) 1084 - Šerlich - Velká Děstna 1115 - Kunątátská kaple - Komaři vrch 992 - Anensky vrch 992 - Rokytnice v Orl. h. - Zamberské lesy - Čihak - Zemska brana - Pastviny - Těchonin - Suchy vrch 995 - Králiky - dolina Moravy - Sněźná chata - Śnieżnik 1425 - Suąina 1321 - dolina Prudkeho potoku -Chrastice - Staré Město p. Sněźnikem - chata Paprsek - Smrk 1125 - Ramzova - Šerak 1351 - Keprnik 1423 - Vřesová Studánka - Červonohorské sedlo 1013 - Švyčarna - Praděd 1491 - Vysoka hole 1464 - Pecny 1334 - Klepačovské sedlo 877 - Ždárský Potok - Rymařov - Reąovské vodopády - dolina Huntavy - Sovinec - Pomezi 707 - Slunečna 800 - Moravský Beroun - Stara Libavá - Červena hora 733 - Budiąov n. Budiąovkou - dolina Lomnice - Kruźberk - dolina Moravice - Vitkov - Podhradi - Lesni Albrechtice - U Patra - Kyjovice - PORUBA (dzielnica Ostravy)

Warianty przejścia:

Wariant 1: Jitravské sedlo 424 - Buk Republiky - zamek Hamrątejn - Liberec.
Wariant 2: Kateřinky - Rudolfov - Bedřichov - Kralovka 859 - Slovanka 820 - Bramberk - Albrechtice v Jiz. h. - Špičak 808 - Tanvald - Hvězda 958 - Harrachov.
Wariant 3: Mumlavský důl - Labská bouda - Martinovka - Medvědi bouda - Špindlerův Mlyn.
Wariant 4: Teplice n. Metuji - Ostaą 700 - Police n. Metuji - Hronov - Běloves.
Wariant 5: Dobroąov 624 - Borová - Oleąnice v Orl.h.
opis czeskiego modelu turystyki (którym wielu się zachwyca) idealnie pasuje do czasów współczesnych - ludzi z wielkimi plecakami jak na lekarstwo, w schroniskach bez rezerwacji się nie pokazuj itp.

opis czeskiego modelu turystyki (którym wielu się zachwyca) idealnie pasuje do czasów współczesnych - ludzi z wielkimi plecakami jak na lekarstwo, w schroniskach bez rezerwacji się nie pokazuj itp.
Na początek tego postu zacytuję po prostu (przepraszam za jasnogórski rym) kilka zdań z samego początku tego wątku. Michał Tomczak, inicjator naszego przedsięwzięcia, jego dobry duch, druh i świetny organizator, w swoim przytoczonym przeze mnie tekście pisał:

Zamierzaliśmy połączyć dwa najbardziej wysunięte na pn.-zach. i pd.-wsch. punkty w Sudetach. Uczyniliśmy tak na podstawie literatury czeskiej, która tereny na zachód od Bramy Łużyckiej również zalicza do Sudetów. Konsekwencją przyjętego przez nas podziału była konieczność umiejscowienia punktu wyjściowego w NRD, w rejonie Drezna. Niestety, planowany 2-3-dniowy odcinek niemiecki okazał się dla nas nieosiągalny bez zaproszeń. W związku z tym musieliśmy ograniczyć nasze przejście do Sudetów czeskich.

Ktoś kiedyś mnie namawiał, aby te niemieckie brakujące 2-3 dni dorobić - choćby na raty. I nigdy, niestety, nie miałem na to czasu - z tego co wiem, żaden z naszej ekipy AD 1986 również nie kwapił się na penetrację niemieckich partii Sudetów leżących na północny zachód od Horni Poustevny i Ječneho vrchu (502 m n.p.m.), stanowiącego pierwszy wierzchołek naszego przejścia z 1986 r. Zdarzało mi się wędrować po niemieckich Górach Łużyckich i po Pogórzu tych gór, ale były to trasy leżące bardziej na wschód - bliżej Zgorzelca, Budziszyna i Żytawy.

Ale co się odwlecze...

W tym roku nie wypaliły mi ukraińskie Karpaty. Nie dlatego, że sytuacja polityczna itp., itd., ale po prostu skończyła się tzw. "ważność" mojego paszportu. I nie miałem czasu aby zrobić zdjęcie paszportowe, pójść do jakiegoś urzędu, złożyć wniosek i wreszcie odebrać dokument.

Przypomniałem więc sobie o niezrealizowanym pomyśle sprzed lat. I aby jeszcze bardziej pokomplikować sobie moje turystyczne życie postanowiłem co następuje:

1) z założenia nie będzie to przejście jednorazowe - Michał przed trzydziestu blisko laty trochę źle ocenił zasięg Sudetów - licząc od Łaby w rejonie Miśni (bo gdzieś tam jest geologiczny i geograficzny północno-zachodni kraniec Sudetów) to czas potrzebny na zrobienie trasy od tamtego miejsca do Ječneho vrchu to już nie dwa lub trzy dni, lecz co najmniej cztery lub pięć. A na pięciodniową turę non-stop nie miałem po prostu czasu...

2) a zatem, aby mieć frajdę z "wiązania" trasy sprzed lat blisko trzydziestu z tą nową - nieznaną mi partią Sudetów, postanowiłem rozbić trasę na kilka etapów. Poszczególne odcinki - robione cały czas z północnego zachodu na wschód lub południowy wschód (kierunek przejścia musiał być taki sam jak w 1986 r.) - musiały się kończyć w miejscu, w którym już wcześniej byłem. A zatem podczas mojej pierwszej wycieczki musiałem dojść do Ječneho vrchu, podczas drugiej do miejsca, z którego wcześniej na Ječny vrch startowałem (obecnie, a nie w 1986 r.!), itp., itd.

3) Założyłem też sobie, że miejscem startu jednego z etapów (a w następnej wycieczce jej końcowym punktem) będzie miasteczko Pulsnitz, czyli łużycka Połcznica, leżące nad rzeką o tej samej nazwie. A dlaczego właśnie chciałem zahaczyć o Połcznicę? Otóż moje rodzinne Świebodzice leżą nad Pełcznicą - miała to być taka moja sudecka osobista klamra.

4) Wszystko oczywiście pieszo, żadnych podjazdów po drodze.

5) Po dojściu do miejsca, w którym już uprzednio byłem, mogę realizować już eksta-plan, czyli robić coś dla mnie nowego po drodze, głównie po niemieckiej części granicy.

Na razie zrealizowałem połowę swojego planu. Na Ječny vrch wybrałem się z Bischofswerdy, miasta leżącego pomiędzy Budziszynem (Bautzen) a Dreznem. Wycieczkę odbyłem 3 maja bieżącego roku. Przenocowałem pod szczytem (namiot) i następnego dnia polazłem na północny wschód, ponownie na niemiecką stronę Sudetów.

Kolejna wycieczka miała miejsce 19 września. Była to trasa z Połcznicy, która okazała się rzeczywiście bardzo ładnym miastem (w Saksonii znanym przede wszystkim z ponoć najlepszych w tym regionie pierników), do Bischofswerdy. Najwyższym szczytem na tej trasie był Hochstein (449 m n.p.m.), stanowiący jeden z punktów Korony Sudetów Niemieckich. Jest najwyższym wzniesieniem mikroregionu zwanego Pogórzem Zachodniołużyckim.

Jakąś większą relację przedstawię jak zrobię już całość, czyli połączę brzeg Łaby w rejonie Miśni z Połcznicą (o ile to nastąpi? i kiedy?). A na razie tylko kilka fotografii.

Najwyższym szczytem podczas mojej inauguracyjnej wycieczki nie był Ječny vrch, lecz leżący po niemieckiej stronie granicy Valtenberg (587 m n.p.m.) z XIX-wieczną wieżą widokową. Szczyt też zaliczany jest do korony Sudetów Niemieckich (mikroregion Góry Łużyckie), chociaż przez czeskich i większość polskich geografów kojarzony jest raczej z Pogórzem Łużyckim, którego kulminacją są leżące po czeskiej stronie granicy Hrazeny (606 m n.p.m.).

Podczas tej wycieczki spotykałem Niemców, z którymi rozmawiać raczej nie chciałem...

... ale też i takich, z którymi fajnie było zamienić kilka zdań. Ci poszukiwali złota dokładnie na niemiecko-czeskiej granicy, tuż nad czeską wioszczyną Lebendava

A w Lebendawie natknąłem się na coś, co od razu skojarzyło mi się z Ziemią Kłodzką i tamtejszymi ogrodami oliwnymi w Bolesławowie (ten bardziej znany) i Niwie (ten zupełnie nieznany)

Z Lebendavy na Ječny vrch to już rzut beretem. Wieży telewizyjnej na szczycie jakoś nie zapamiętałem - a może nie było jej w 1986 r.

A pod szczytem nocleg...

A później wędrówka do Schirgiswalde nad Szprewą. A po drodze - na dzisiejszej niemiecko-czeskiej granicy - taki ciekawy trójpański XVIII-wieczny kamień graniczny

Wycieczka sprzed półtora tygodnia z Połcznicy do Biskopicy (to łużycka nazwa Bischofswerdy) zaczęła się od obejrzenia wypieku pełcznickich pierników (w tamtejszym muzeum można obejrzeć cały ciąg technologiczny) i dokonanej na miejskim targowisku konstatacji, że również i w Niemczech podkreśla się miejscowe pochodzenie sprzedawanych tam jabłek. Pytanie jednak, czy determinantem jest niejaki Putin, czy też konkurencja polskich jabłek, dosłownie zza miedzy. Jeżeli przyczyną jest to drugie, to - sądząc z ceny - "deutsche Apfel" nie mają żadnych szans.

Najwyższym punktem tej wycieczki był wspomniany już wcześniej Hochstein...

... na którym to szczycie trzeba się było zdecydować na zawartość którejś z tych flaszek. Jedno i drugie wszak warzone w tej części Niemiec...

Zdecydowałem się na "Radebergera". Z kilku względów - bo sudeckie (Freiberger warzony jest już u stóp Rudaw), bo bardziej znane (najbardziej znaną piwiarnią w Dreźnie jest "Piwnica Radeberska" - "Radeberger Keller", taki odpowiednik wrocławskiej "Piwnicy Świdnickiej"), poza tym rano w tym dniu miałem przesiadkę w mieście Radeberg, i wreszcie...

... i wreszcie wspomnienie z dzieciństwa. Gdy miałem 12 lat byłem na dwutygodniowych koloniach w miasteczku Löbau (łużycki Lubij), położonym pomiędzy Zgorzelcem a Budziszynem. I wtedy, będąc dzieciakiem pierwszy raz spróbowałem w życiu piwa (niemieccy opiekunowie kolonii pozwolili, raczyli nas także - z okazji naszego "święta narodowego" 22 lipca - ponczem!!!; polscy opiekunowie nie oponowali!!!!! takie czasy i takie zwyczaje). I był to wówczas właśnie topowy NRD-owski "Radeberger".

Po latach - w listopadzie 2005 r. wybrałem się na wycieczkę do Löbau i na Löbauer Berg (Ljubijską horę) - 449 m n.p.m., na której 32 lata wcześniej pierwszy raz w życiu piłem "Radebergera". Powtórki nie wykluczałem. Ale w listopadzie knajpa na szczycie była zamknięta.

Za to tamtejsza wieża widokowa im. króla Fryderyka Augusta z 1854 r., z całą pewnością najpiękniejsza w Sudetach, była czynna.

Chociaż listopadowe widoki z niej były marne...

I tak trochę poważniej. Schodząc z Hochstein do Bischofswerdy przechodziłem przez wioskę Rammenau. Na tamtejszym przykościelnym cmentarzu znajdują się dwie mogiły Polaków.

Byli to - sprawdziłem na niemieckich stronach internetowych - zmarli w czasie ostatniej wojny Polacy wysłani do Rzeszy na roboty przymusowe. Młodszy, zaledwie dziewiętnastoletni Marcin Kunicki zginął tragicznie. Utopił się podczas kąpieli w tutejszym kąpielisku.

Pochodził z wioski Siworogi w powiecie przemyślańskim (nie przemyskim!), we wschodniej części dawnego województwa tarnopolskiego. Zajrzałem na polskie strony internetowe, najpierw wrzucając na Google dwa słowa "Siworogi" i "Kunicki". I co znalazłem - całą rodzinę Kunickich z tej wioski zamordowanych w 1944 r. (zob. http://www.stankiewicze.com/ludobojstwo/tar_przemysl.html ). Takie tragiczne polskie losy...

I tak oto powiązały mi się moje łużyckie wspomnienia z 1973, z 1986, z 2005 i te najświeższe z 2014 r. z czymś odleglejszym w czasie, a dotykającym wielu spośród nas.

A relacja z "przesuwania Sudetów" w kierunku zachodnim kiedyś się pewnie jeszcze pojawi...
Ciekawy kawałek historii i ciekawe archiwalne zdjęcia.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nasza-bajka.htw.pl
  • Copyright (c) 2009 Impreza plenerowa w Kiełpinie 22 kwietnia 2007 | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.