Rudawy Janowickie 21
Impreza plenerowa w KieĹpinie 22 kwietnia 2007
"poziomice wyglądają fajnie, nie powinno być nudno"W związku ze środkiem sesji postanawiam wyruszyć gdzieś zaczerpnąć tchu pomiędzy egzaminami. Od środy planujemy już wyjazd, trasa ulega zmianom wielu ze względu na remont PTSMu w Bukowcu, co skutkuje przeniesieniem pierwszego noclegu do Szwajcarki. Długo też szukamy noclegu w okolicy Kamiennej Góry, bo to ziemia jałowa pod tym względem, ale w końcu udaje się wytargować 30 zł na kwaterze prywatnej "Zacisze", co jest słabą ale względnie satysfakcjonującą ceną.
21 stycznia 2011
W związku z zapowiedzianym na piątek kolokwium decyduję się pojechać dopiero pociągiem o 17:05. Dwadzieścia minut po odjeździe poprzedniego dowiaduję się, że kolokwium odwołane, bo doktor chora. Jakieś zalążki frustracji się rodzą, piszę także pracę na społeczną. Wyruszam około 16., fotografuję psa i docieram na pociąg. W Lewinie Brzeskim psuje się on! Staje i ruszyć nie chce. Kierownik pociągu coś nieudolnie niby załatwia a my stoimy na peronie czekając nie wiadomo na co. W końcu, w geście dobrej woli (sic!), decydują się zatrzymać Inter-Regio do Wrocławia i zabrać pasażerów tamże oraz do Brzegu i Oławy. Dla mnie nie ma to znaczenia większego, gdyż oczywistym staje się, iż na przesiadkę do Trzcińska nie zdążę. Bilet mogę sobie niniejszym wsadzić w dupę, bo pociąg jest tak zapchany, że dojście do konduktora po poświadczenie nie jest możliwe. Zresztą, poświadczyłby? Przecież jego pociąg jedzie na czas. No, prawie. Pół godziny się spóźnia. No mniejsza. Spotykam Ariela i chwilę rozmawiamy. Na dworcu we Wrocławiu czynna jest aż jedna (słownie: jedna) kasa PR, więc kolejka do niej jest ogromna. Stojąc w niej pozwalam uciec sobie PKSowi do Radomierza i oczywiście nic nie uzyskuję, bo "części biletu nie zwracamy, tylko w drodze reklamacji". Chociaż bilet jest nieskasowany, ale "do zwrotu tylko w Opolu do północy". Krew mnie zalewa. Dostaję niby jakieś poświadczenie, którym mogę sobie wytrzeć chyba buty, bo przecież dowodu żadnego nie mam, no nie? Tylko, że byłem we Wrocławiu, czyli na miejsce dojechałem.
Wsiadam w PKS 20:15 na Jelenią Górę i z Remkiem spotykam się w Radomierzu nieco po 22. Pies bardzo się go boi. Przebieram się jeszcze i przed 23. ruszamy na szlak albo i nie-szlak do Trzcińska. Tam na schodkach chrzcimy w warunkach polowych kuchenkę gotując zupę i pniemy się niebieskim na Sokoliki. Noc jest zadziwiająco jasna i srebrzysta. Na metalowe rusztowanie najwyższej skały Misiek odmawia wejścia, ale wciągnięty za obrożę daje radę. Wchodząc zrzucam Remkowi czapę śniegu za kołnierz. Ze szczytu rozciąga się niezły widok na Kotlinę. Parę zdjęć, herbata i w dół. Tutaj jest już gorzej, muszę psa znieść, a ciężki jest bardzo po trzydziestu schodkach. Pod Szwajcarką meldujemy się nieco po 2., zjadamy kolację i wbijamy do wspólnego pokoju, gdzie już śpi parę osób, ale nikogo nie budzimy. Warto odnotować, iż obsługa schroniska nie robi żadnych problemów ze względu na późną porę a za nocleg płacimy dopiero rano.
22 stycznia 2011
Około 7. chłopaki z pokoju zaczynają się zbierać i robią mnóstwo hałasu do momentu gdy zdają sobie sprawę, że "ty, tu ktoś jest!". Od tego czasu już są cicho a my śpimy jeszcze do dziewiątej. Potem w miarę szybka zbiórka, śniadanie, podziwianie widoków i wymarsz niebiskim w stronę Jańskiej Góry. Na odchodne jeszcze chcemy wypić po piwie, ale... nie ma. Gość z shoutboxa na forum zabronił. Niebieskim a później żółtym dochodzimy do Strużnicy, na razie trasa nie stanowi żadnego problemu, śniegu w porywach po kostki. W Strużnicy przejścia przez drogę bronią dwa wielkie psy, ale pozwalamy im szczekać tak długo, aż pojawia się właściciel. Nie znajdujemy sklepu. Nalewamy do butelki wody z potoku, która tradycyjnie okazuje się dużo lepsza niż sklepowa. Dalej w stronę Bielca Łopatą (czemu się tak zwie ta droga, nie mam pojęcia), gdzie już jest ciężko, pierwszy raz solidnie się pocimy, ale żwawo docieramy na grań. Wspinamy się jeszcze na usypany z odpadów kopalnianych kopiec, skąd spadamy bardzo. Później szlak w stronę Skalnika staje się mało udeptany, pomarznięty, wąski i, generalnie, nieprzyjemny. Czary goryczy dopełniają rosnące ciasno drzewka, z których co rusz opada na nas śnieg. Obaj mamy kryzysy i na Małą Ostrą docieramy w kiepskim stanie. Na skale szczytowej gotujemy zupę.
remek: wybraliśmy najgorsze miejsce z możliwych na postój, jak tu wieje!
Remek ma zamarznięte palce, więc odmawia zrobienia zdjęć, w ogóle kulminacja wyprawy przechodzi jakoś bez echa, chcemy tylko zejść, średnio zainteresowani jesteśmy nawet niemrawym zachodem słońca. Robię te zdjęcia byle jak, zjadamy zupę i idziemy niebiesko-zielonym, trochę na przełaj przez las, w stronę Czartaka. Tam, zamknięte, ogrodzone, prywatne i w ogóle. W Czarnowie też nie ma sklepu, więc asfaltową drogą, czarnym szlakiem, zmierzamy do Pisarzowic. Tamże nareszcie, zakupy i knajpa. Wprawdzie nie pozwalają wejść z psem, więc za to minus, ale generalnie polecam. Wypijamy po dwa. Warte odnotowania - cena 3,60 zł, aż się łezka w oku kręci. Oglądamy też drugi konkurs skoków w Zakopanem, wygrany przez Simona Ammana. Kofu, jak przystało na Świętego Psa, Przewodnika Bushido, ignoruje zimno i śpi. Wszak pół-husky. Do Kamiennej Góry dochodzimy już główną drogą i szukamy miejsca noclegowego. Dotarłszy na miejsce stajemy zadziwieni. Okolica jest wprawdzie dziwna, budynek wygląda niepozornie, ale wnętrze jest bardzo przytulne i przyjazne. Właściwie wszystko, co człowiekowi do szczęścia potrzebne. Bierzemy prysznic i do kolacji oraz wieczornego piwa zasiadamy przed telewizorem, oglądamy końcówkę przegranego meczu szczypiornistów z Danią a później naprawdę idiotyczny film. Co jakiś czas z pokoju wysuwa się para w naprawdę dziwnych flanelowych szlafrokach a spod prysznica i rzeczonego pokoju słychać co rusz jęki. My jesteśmy zmęczeni i nieco też już pijani, więc atmosfera robi się dziwna. Rozwieszamy mokre ubrania na kaloryferach i zasypiamy.
23 stycznia 2011
Pobudka jest trudna i trwa długo, później śniadanie. Remek się strasznie grzebie i pisze smsy zamiast zbierać. Po krótkich oględzinach mapy postanawiamy do Krzeszowa dojść nieczynną odnogą torów dla urozmaicenia. Wspinamy się więc na wiadukt, ale po niewłaściwej stronie, a górą, z psem zwłaszcza, nie da rady przejść, o czym przekonuję się biorąc go na plecy i próbując. Wchodzimy z drugiej strony, ale kawałek dalej natrafiamy już na poważniejszą przeszkodę w postaci mostu nad Bobrem. Ten próbujemy obejść mostem bliżej centrum. Idziemy więc wzdłuż rzeki, ignorując radę ochroniarza stojącego za siatką, aby iść w drugą stronę, bo tam dalej coś wpada do Bobru. Istotnie, wpada, uniemożliwiając przejście. Mając do wyboru nadkładanie kilku kilometrów albo przejście przez ciek drugą stroną ogrodzenia, decydujemy się na drugi wariant. Przeskakuję pierwszy, Remek podaje mi psa, przechodzi sam, tak samo po drugiej stronie. Kilka chwil po akcji patrzymy za siatkę i widzimy ogromnego rotweillera. Chwila na skojarzenie faktów i "o żesz kurde mać" w ramach komentarza. Mieliśmy naprawdę spory fart, że psy (bo i drugi i trzeci się znalazł) były gdzie indziej. Wspinamy się przez balustradę na most i dalej torem ciśniemy w stronę Krzeszowa. Na miejscu zwiedzamy opactwo cystersów i knajpę, gdzie oglądamy kwalifikacje do trzeciego konkursu w Zakopanem, wygranego przez Kamila Stocha i raczymy się świetnym piwem. Dostaję nawet kapcie od gospodarza na czas opatrywania stóp. Obiecujemy sobie wstąpić tam w lecie podczas robienia GSSu. Miejscowi radzą, żeby trzymać się asfaltowej drogi, ale 10 km nią średnio nas podnieca, więc skręcamy GSSem na Górę Św. Anny a dalej Górę Ziuty. Świetny szlak, swoją drogą. Schodzimy do Grzęd a stamtąd już żółtym napieramy na Boguszów-Gorce przez pola przy zapadającym zmierzchu. Na stacji PKP orientujemy się, że nie ma kasy, po czym udajemy się do knajpki w okolicach centrum a po godzinie zmywam się na pociąg. Do Remka później dosiadają się panowie i stawiają mu wódkę. W sam raz porę na wyjście wybrałem... Zwłaszcza, że mój pociąg się spóźnia! Pół godziny. Gdzie on zdążył się tak spóźnić na pięćdziesięciu kilometrach od Jeleniej? Zamarzł czy co? Na peronie gotuję sobie herbatę, wypijamy piwo i śmieję się histerycznie do spółki z napotkanym podróżnym. Opóźnienie oznacza, że na pociąg do Opola nie zdążę na pewno, więc kuśtykam na swoich odciśniętych i pokaleczonych nogach do cioci Uli. Tam śpię do piątej trzydzieści, jadę na dworzec, wbijam w IR do Opola. Kupując bilet orientuję się, że już nie można zrobić tego bez dopłaty. "Od listopada pobieramy" mówi konduktorka. Ja się pytam, kurde mać, skąd mam to wiedzieć i ja się pytam, kurde mać, czemu, skoro burdel na dworcu jest tylko coraz większy?! PKP mi podpadło w ten weekend strasznie. Nie mam nawet tych 20 zł przy sobie, ale wspaniałomyślnie zabiera mi tylko wszystkie pieniądze, jakie mam w portfelu. o ósmej docieram do domu, przesypiam jeszcze godzinę i kompletnie zamulony idę zdawać egzamin z angielskiego.
zdjęcia;
http://picasaweb.google.com/s1e3b5/RudawyJanowickie2123012011#
jeden z aparatów miał złą datę, więc jest jedna historia z dwóch perspektyw niejako. enjoy!
przenoszę do Sudetów
ale w końcu udaje się wytargować 30 zł na kwaterze prywatnej "Zacisze", co jest słabą ale względnie satysfakcjonującą ceną.