Na kolorowo
Impreza plenerowa w KieĹpinie 22 kwietnia 2007
Pomysł na sierpniową Rumunię w 2013 r. pojawił się już przed wielu laty. Jakiś czas temu próbowałem zebrać informacje dotyczące dotychczasowej działalności górskiej w tym kraju wrocławskich studentów. I zawsze "wychodziło mi", że pierwszym poważnym przedsięwzięciem turystycznym wrocławian w Karpatach rumuńskich było zorganizowane w sierpniu 1973 r. przejście tzw. Karpat Zakrętu i kilku przyległych pasm karpackich. Karpaty Zakrętu to składający się z aż 19 mniejszych i większych pasm ten fragment Łuku Karpat, w którym łańcuch Karpat gwałtownie skręca, tworząc w rejonie Braszowa charakterystyczne ostro załamane kolano, właśnie "zakręt". Fizjograficznie Karpaty Zakrętu należą już do Karpat Wschodnich, stanowiąc południowo-wschodnie zakończenie tej najdłuższej części łańcucha karpackiego."Wrocławskie" przejście Karpat Zakrętu z 1973 r. stanowiło fragment większego przedsięwzięcia. Właśnie w 1973 r. przypadała 100. rocznica powstania Towarzystwa Tatrzańskiego, i ten ważny jubileusz "Stulecia Polskiej Turystyki Górskiej" postanowiono uczcić organizując studencką sztafetę biegnącą wzdłuż Łuku Karpat. Pomysł wyszedł, i tu trwają dość poważne, trwające już od kilkunastu lat spory, albo od wrocławskiego Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich, albo też od krakowskiego Studenckiego Koła Przewodników Górskich. Ponieważ sytuacja polityczna w latach 70. była taka, a nie inna, w związku z czym ukraiński odcinek Karpat był "nie do ugryzienia", zmieniono koncepcję przejścia. Zrezygnowano z odcinków polskiego i słowackiego, skupiono się zaś na najbardziej wtedy egzotycznym, i jednocześnie najdłuższym, odcinku rumuńskim. Został on podzielony na trzy fragmenty, czyli trzy odcinki sztafety. Pierwszy z nich biegł przez Karpaty Południowe, m.in. przez góry Cernei, Godeanu, Retezat, Paring, Fogarasze i Góry Bucegi, i koordynowany był przez studenckich przewodników z Krakowa i Wrocławia. W Braszowie uczestnicy tego odcinka przekazywali pałeczkę sztafety, a ściślej symboliczną góralska ciupagę, wrocławskiej grupie wędrującej przez należące do Karpat Zakrętu pasma Gór Baiului, Ciucas, Buzau, Vrancei i lezące już na północ od nich wschodniokarpackie pasma Ciuc i Hasmaş do wąwozu Bicaz. Tam ciupaga trafiała w ręce grupy warszawskiej, zmierzającej w kierunku północno-wschodnim przez góry Ceahlau, Kelimeny i Góry Rodniańskie na przełęcz Prislop dzielącej Góry Rodniańskie od Gór Marmaroskich.
Planowana trasa przejścia Karpat Zakrętu przez grupę polskich studentów w sierpniu 1973 r.
Poszczególne odcinki nie były zastrzeżone wyłącznie dla członków poszczególnych kół przewodnickich odpowiedzialnych za pomysł i program sztafety, tj. SKPS Wrocław, SKPG Kraków i SKPB Warszawa. Do składu dokooptowano na każdej z tras po kilku przewodników z innych przewodnickich kół studenckich. I tak np. w przejściu odcinka drugiego uczestniczyli przewodnicy ze Studenckich Kół Przewodników Beskidzkich w Katowicach i w Rzeszowie. A oprócz tego "specjalistycznego" wsparcia grupy zostały zasilone pewną liczbą waletów, czy może raczej waletek.
Jedna taka waletka z 1973 r. (a skąd miałem zdjęcia z tamtego wyjazdu? - o tym za chwilę...)
Wędrowanie wtedy przez Karpaty rumuńskie było zupełnie inne od tego dzisiejszego, tak często przedstawianego nam w rozmaitych relacjach na rozlicznych górskich forach. Uczestnicy, także i kierownicy tras, o górach tych nie mieli praktycznie żadnego pojęcia. Ktoś tam był w Fogaraszach, górach najwyższych, ale na grzbiecie orientacyjnie bardzo prostych, ktoś inny był na nartach w Poiana Brasov... i to wszystko. Nie było map turystycznych - rolę taką pełniła przeglądówka Rumunii w skali 1:1 000 000, nie było przewodników turystycznych - tu substytutem była bardzo dobrze napisana książka "Rumunia" Przemysława Burchardta (do dzisiaj za grosze do nabycia na "Allegro"; a jej autor to jeden z najbardziej znanych speleologów polskich tamtych lat), ale od typowego przewodnika górskiego dzieliły ją lata świetlne.
I tak bez map, przewodników, karimat (nie brano też dmuchanych materaców, bo za ciężkie), z ciężkimi namiotami, z gitarą i zawsze z zapasem cujki lub palinki, wędrowano w lecie 1973 r. przez Karpaty rumuńskie. Przygotowując wstępny program przejścia źle oczywiście oszacowano czas potrzebny na jego realizację. Najbardziej nie doceniono właśnie Karpat Zakrętu, samych w sobie mocno zakręconych i topograficznie pogmatwanych. Odcinek drugi planowano zrobić w 14 dni (od 3 do 16 sierpnia), zrealizowano zaś w trzy tygodnie, i to z małym wsparciem rumuńskiej górskiej wąskotorówki.
No, może nie tylko wąskotorówki ...
Ale do wąwozu Bicaz ekipa dotarła cała i w znakomitym humorze.
Tak jak wspomniałem w pierwszym zdaniu tego tekstu, już od jakiegoś czasu planowałem powtórzyć wrocławskie przejście z 1973 r. I miałem na myśli od samego początku właśnie ten "zakręcony" drugi odcinek. Karpaty Południowe dość dobrze poznałem już wcześniej, moją wielką górską miłością darząc przede wszystkim odwiedzane po kilka razy Retezat i Paring, natomiast Karpaty Zakrętu stanowiły dla mnie ziemię nieznaną, białą plamą na mapie Karpat. Trzeba więc było wypełnić tę plamę wrażeniami i wspomnieniami, powiązać ją z wcześniejszymi moimi karpackimi ścieżkami.
Wiadomo więc było, że sierpień 2013 r. zostanie zarezerwowany na Ciucasy, Siriu i inne "zakręcone" pagóry. Ale jak przez te góry iść dokładnie? Którymi szlakami? Planowałem bowiem, że przejście z 2013 r. będzie kalką przejścia sprzed 40 lat. Niestety, w moim macierzystym SKPS-ie nie mogłem liczyć na większą pomoc. Kierownik przejścia z 1973 r. Edek Hodera od jakiegoś już czasu wędruje po niebieskich połoninach, inni odeszli z Koła. Żadnej relacji nikt nigdy nie napisał, a jeżeli napisał to, niestety, nie opublikował. Jedyny nasz przewodnik, do którego dotarłem - Olek - nie pamięta już szczegółów. Pamięta skąd wychodzili (od Predealu), co było po drodze (szczyt Ciucas 1954 m, dolina Buzau), coś tam jeszcze, ale którymi z dziesiątek połonin wędrowali, przez jakie przysiółki i wsie, to wszystko umknęło. To wina również i wspomnianego wcześniej braku map i drukowanych przewodników. Żałowaliśmy z Olkiem, że tej rozmowy nie przeprowadziliśmy wcześniej. A była ku temu okazja. W 1985 r., a więc zaledwie 12 lat po jego przejściu Karpat Zakrętu, przez 70 dni byliśmy na tej samej wyprawie himalajskiej. Tylko, że ja wtedy o olkowej Rumunii nic nie wiedziałem. I dlatego nie pytałem. Zresztą wtedy wszędzie wokół były takie góry, przy których i o Karpatach, i o Sudetach, trochę się zapominało.
Pomoc przyszła niespodziewanie. Na rumuńskiego karpackiego wirusa choruje też Ola, kiedyś moja studentka, a obecnie koleżanka z pracy. Przyznała się kiedyś, że tę fascynację wschodniokarpackimi połoninami zawdzięcza genom - jej Rodzice łazili dużo po górach, także i po tych rumuńskich. Tu trochę skrócę swoją opowieść, konkluzja jest jednak taka, że mama Oli, Basia, była jedną z waletek uczestniczących w przejściu Karpat Zakrętu w 1973 r., zaś Olek jest naszym wspólnym znajomym. I chociaż i ona nie pamiętała wszystkich szczegółów, to jednak to właśnie od Basi otrzymałem kilkadziesiąt czarno-białych fotografii wykonanych podczas wędrówki. Były to amatorsko wywołane czarno-białe fotografie o wielkości połówki formatu pocztówki, czyli 5 x 7,5 cm. Są na nich widoczni uczestnicy wycieczki, ich sprzęt turystyczny, budynki schronisk, rumuńskie etnograficzne "klimaty" i sporo krajobrazów. Fotografie nie były uporządkowane według kolejności ich zrobienia, co znacząco utrudniało rekonstrukcję przebiegu wędrówki. Ale najważniejsze, że były. Już ich wstępny ogląd pozwalał zorientować się "z grubsza", jaka mogła być marszruta Edka Hodery i jego kompanów. Szczegóły postanowiliśmy wyjaśnić w terenie, czyli wędrować po Karpatach z reprodukcjami fotografii Basi i wyszukiwać miejsca, w których były robione. Ktoś może powiedzieć, że to robota głupiego, cisną się też mocniejsze określenia na stan naszych umysłów, ale... jakoś ten nietypowy cel wydawał się być dość znaczącym elementem uatrakcyjniającym naszą wędrówkę.
No właśnie, używam cały czas liczby mnogiej, nie przedstawiłem zaś współtowarzyszy mojej "zakręconej" sierpniowej wędrówki. Miało jechać około 9-10 osób, ostatecznie w góry wyruszyła czwórka.
Ale za to jaka czwórka?
Piotrka poznałem w sierpniu 1982 r. w "almaturowskim" autokarze jadącym z Wrocławia do... Rumunii, w którym znajdowały się dwie grupy turystów (dwa obozy wędrowne) i jedna grupa niekoniecznie turystów, chyba bardziej nastawiona na handel, zmierzająca do któregoś spośród czarnomorskich kurortów koło Konstancy (na merkantylny charakter wycieczki wskazywały bagaże wczasowiczów, objętościowo znacznie przekraczające gabaryty naszych plecaków). Piotrek był przewodnikiem jednej z tych grup górskich - prowadził obóz wędrowny w Retezacie, którego uczestnikami byli studenci Uniwersytetu Wrocławskiego z Uczelnianego Klubu Turystycznego "SETA" (znana chyba wszystkim miłośnikom piosenki turystycznej Grupa "SETA" stanowiła artystyczną "awangardę" naszego uniwersyteckiego UKS). Ja w sierpniu 1982 r. byłem natomiast w składzie tego drugiego obozu wędrownego, też realizowanego w Retezacie. Był to "wewnętrzny" obóz SKPS-owski i ja - pod okiem (oczywiście opiekuńczym) Halinki S. - odbywałem na nim praktykę przewodnicką. Podczas kursu i wycieczek kursowych jakoś nie miałem okazji poznać Piotrka. Dopiero w autokarze i Retezacie, mimo, że w górach rozbijaliśmy nasze biwaki w różnych miejscach ...
Biwak grupy Piotrka nad Tǎul Porţii w Retezacie z ułożonym z kamieni napisem "SOLIDARNOŚĆ" w 1982 r.
A później były już setki (naprawdę...) dni spędzone na wspólnych górskich wyjazdach, ale też i imprezach we Wrocławiu i na "innych nizinach" - parapetówach, imieninach, urodzinach, weselach i , niestety, także i pożegnaniach kolegów i przyjaciół...
jakieś Góry Rodniańskie (1984 r.)
... jakieś Himalaje (1985 r.)
jakieś Góry Czywczyńskie w Karpatach Ukraińskich (2009 r.) - tu Piotruś z żoną Kasią
Piotrek i ja w Rybnicy Małej (Zakończenie Sezonu SKPS - grudzień 1983 r.)
Piotrek lewituje - sztuczka podpatrzona gdzieś w Indiach w 1986 r. i powtórzona w Ludwikowicach Kłodzkich (Zakończenie Sezonu SKPS - grudzień 1986 r.; na zdjęciu na razie przygotowania do lewitacji)
Zbysiu do Koła, a właściwie na kurs przewodnicki SKPS, trafił w 1984 r. Nie było chyba wycieczki kursowej, na której Zbyszka by zabrakło. W każdym razie był na wszystkich tych, które wtedy, czyli na kursie 1984/85, ja prowadziłem. Na tej fotografii przykucnął przy drzwiach kierowcy jakiegoś luksusowego auta unieruchomionego przez śniegi pod Trójgarbem (jakby co, to autor tej relacji znajduje się na dachu pojazdu z żółtym plecakiem na grzbiecie).
Już jako "pełnoprawny" SKPS-owiec, czyli po przewodnickich otrzęsinach, Zbyszek stał się jednym z filarów Tercetu Idiotycznego, ważnym w kole gitarzystą, świetnym "integratorem" (oj, ściągał na nasze górskie imprezy ciekawe i różnorodne, ale jednocześnie zawsze ładne, żeńskie towarzystwo).
O, na przykład takie... (Zbysiu to ten z rudawą brodą)
Brał udział też w przejściu Sudetów czeskich w 1986 r. (tu Zbysiu to ten pierwszy z prawej)
Najpóźniej poznałem Olę. W 1996 r. trafiła ona, jeszcze jako licealistka, jako wolontariuszka na prowadzone przeze mnie wykopaliska archeologiczne w Gilowie koło Niemczy. Złapała archeologicznego bakcyla, skończyła studia, zrobiła doktorat i została moją koleżanką z pracy.
Już w czasie trwania jej studiów, zorientowałem się, że jest również zarażona górami, zarówno naszymi Sudetami, jak i Karpatami. W "dorobku" ma także jakieś Elbrusy, Araraty i coś tam azjatyckiego jeszcze, lecz na Rumunię nigdy nie trzeba jej było długo namawiać. Zaczęła od Gór Şureanu i Retezatu w 2000 r.
Później , m.in. Kelimeny w 2006 r.
Na rumuńskie Karpaty ze zdjęć jej Mamy Ola nie dała się namawiać nawet przez minutę. Na naszej wędrówce z 2013 roku Ola była najważniejszym elementem grupy. Nikt tak jak ona, ze względu na jej DNA, nie łączył nas z naszymi poprzednikami z 1973 r.
Basia w 1973 r. gdzieś w rumuńskich Karpatach Zakrętu i jej córka Ola w 2000 r. w Retezacie
I tak się nasza skromna ekipa z sierpnia 2013 r. skompletowała. Przejście już w zamyśle miało być "retro" - na ciężko, z namiotami i obowiązkowo z gitarą. Tak, jak się kiedyś wędrowało po rumuńskich i bułgarskich górach. Różnił nas sprzęt turystyczny - na benzynowe palniki, dmuchane gumowe materace, namioty z Legionowa, rezygnację z kijków (tu - poza Piotrkiem) się nie zdecydowaliśmy. Ale puré ziemniaczane musiało być. I wołowina w sosie własnym.
Gitara w akcji w 1973 r. Instrument w rękach Olka S.
... oraz czterdzieści lat później.
Dojazd w miejsce startu był trochę nietypowy. Z Wrocławia do Budapesztu jechaliśmy pociągami (z przesiadkami w Usti nad Orlici i w Brnie), z Budapesztu do Miercurea Ciuc autobusem węgierskiej linii "Orange Ways", z Miercurea Ciuc do Predealu znowu pociągiem. Plan na przejście był prosty - przejść w ciągu dwóch tygodni najbardziej jak się da wzdłuż Łuku Karpat w kierunku Wąwozu Bicaz i w pewnym momencie spaść do Miercurea Ciuc, skąd autobus "Orange Ways" miał nas zabrać z powrotem do Budapesztu. O tym, że do Bicaz z cała pewnością nie dojdziemy, wiedzieliśmy już we Wrocławiu.
Pożegnanie z Dolnym Śląskiem - ale już na ziemi czeskiej, w Usti nad Orlici
Przesiadka w Usti nad Orlici jak zawsze w sympatycznej atmosferze - bo to najczęściej pierwsze piwo w Czechach...
... Przesiadka w Brnie też niczego sobie
Tylko Budapeszt dzisiaj taki jakiś sztywny - a przecież kiedyś, w latach 80.!!! Ale to było kiedyś... i se ne vrati !!!
W rumuńskim trenulu (pociągu) znowu radocha - bo to już tuż, tuż....
Na miejsce startu, czyli w dolinę rzeki Prahowy, rozdzielającej Karpaty Południowe (pasmo gór Bucegi) od Karpat Wschodnich (Góry Baiului), dotarliśmy w piątek wieczorem, 16 sierpnia. Podjechaliśmy pociągiem do Buşteni, jest tam tani camping, a poza tym wiedzieliśmy, że spotkamy tam dwójkę znajomych kolegów z SKPS - Krzyśka i Janosika. Zwiedzali oni góry Rumunii korzystając ze wsparcia samochodowego (czyli opcja "autowsparcia"). Podwieźli nam graty na camping, a my szybko do knajpy na pierwszą "ciorbę de burta" (zupę z "brzucha", czyli jedyny w świecie rodzaj flaków, o smaku zupełnie innym niż nasze) AD 2013.
I po pierwszym noclegu na rumuńskiej ziemi, pierwsza tamtejsza poranna kawa i snucie planów na sobotę - bo co będzie od niedzieli przez następne dwa tygodnie, to już wiedzieliśmy...
Ponieważ nasze przejście przez Karpaty Zakrętu musiało być robione z ciężkimi worami dźwiganymi na naszych grzbietach, postanowiliśmy jeden dzień (sobota, 17 sierpnia) poświęcić na wycieczkę na lekko w góry Bucegi, znajdujące się już w Karpatach Południowych, i wskoczyć na dwa tamtejsze dwuipółtysięczniki (Omul - 2507 m npm. i Bucurę - 2503 m npm.). Zbysiu, który Rumunii wcześniej nie znał, dostał od losu szansę wejścia w góry Rumunii na ponad 2000 m n.p.m. (na planowanej trasie najwyższy jej punkt, szczyt Ciucas, sięga swą wysokością "zaledwie" 1954 m n.p.m.). I przy okazji tej wycieczki podejść do chyba najbardziej rozpoznawalnej karpackiej skały, czyli do Sfinksa.
Z Buşteni na grzbiet Gór Bucegi najłatwiej wjechać kolejką linową. Ale kolejka do kolejki (była piękna sierpniowa sobota) nas zmroziła. Około cztery godziny - to minimum - czekania.
Nasza czwórka (bo Krzysiek i Janosik skorzystali z wyciągowsparcia; spotkaliśmy się po kilku godzinach na górze) postanowiła zatem te ponad 1500 m przewyższenia zrobić na pieszo, chociaż pomoc rąk w wielu miejscach była niezbędna.
Nagrodą były na grzbiecie takie widoki...
Ucieszyłem się też, że po kilku latach kryzysu pasterstwa w Rumunii (jakieś zobowiązania tego kraju wobec Unii, dotyczące zmniejszenia pogłowia owiec) w górach znowu pojawiły się owce, owczarki i pasterze...
... i wreszcie osławiony Sfinxul, którego sylwetka trafiła nawet na rumuńskie banknoty
Właściwą "Wyprawę rekonstrukcyjną" rozpoczęliśmy następnego dnia, w niedzielę 18 sierpnia. Start zaplanowaliśmy w Predealu, czyli w miejscu rozdzielającym Karpaty Wschodnie od Południowych. To bowiem stamtąd wyruszyła na swój heroiczny bój (niektóre namioty z lat 70. - trzyosobowe - ważyły nawet po przeszło 8 kilogramów) grupa z 1973 r.
Z Buşteni do Predealu podjechaliśmy kombinowanym połączeniem (bus + pociąg). Wylądowaliśmy dokładnie tam, gdzie chcieliśmy, czyli na dworcu w Predealu. Najpierw obowiązek miły - konsumpcja ostatniego piwa Ciuc i ostatnich owoców (tu był jeden - bardzo soczysty i wspaniały melon) przed wyjściem. Następne piwo było dopiero po pięciu dniach, owoce zaś (w wariancie niesuszonym) - po trzynastu.
A później obowiązek jeszcze milszy. Trzeba było ustawić naszą Olę do okolicznościowej fotografii na tle budynku dworca w Predealu.
A dlaczego w tym miejscu? Ano dlatego, że 40 lat temu jej mamie Basi pstryknięto tutaj takie zdjęcie:
I tak od Predealu wędrując przez dwa tygodnie przez pasma Piatra Mare, góry Baiului, Grohotiş, Ciucas, Siriu, Padu Colului i Penteleu rozglądaliśmy się wyszukując utrwalone na czarno-białych fotografiach sprzed 40 lat krajobrazy i obiekty. I trochę tego znaleźliśmy...
Najwięcej w górach Ciucas. Ale o tym nieco dalej...
Pokręciliśmy się jeszcze po dworcu w Predealu i zarzuciliśmy plecaki na ramiona (oj, nie był to już obowiązek z gatunku miłych). Rozpoczęliśmy naszą wędrówkę.
Najpierw wybrukowanymi uliczkami we wschodniej części miasteczka...
... gdzie dostrzegaliśmy nieraz dosyć specyficzne pamiątki sprzed zapewne nawet i tych naszych symbolicznych 40 lat (może to z tego telefonu dzwoniono kiedyś do Wrocławia, że drugi odcinek karpackiej sztafety wystartował?)
Szliśmy początkowo generalnie na wschód, ale z dość sporym odchyleniem w kierunku północnym. Tak, jak prowadzi główny grzbiet karpacki. Tylko tak naprawdę, w stronę jakiego pasma zmierzaliśmy? Pisałem wcześniej kilkakrotnie, że przełęcz Predeal (i zarazem miasto usytuowane na tej przełęczy) rozdziela południowokarpackie Bucegi od wschodniokarpackich Gór Baiului, zwanych też Górami Gârbova (czyt. Żyrbowa). Ale jednocześnie zaznaczyłem też, że Karpaty Zakrętu są fizjograficznie mocno pogmatwane. I to widać już na pierwszych kilometrach za Predealem...
Ale zanim wrócę do tego wątku, chciałbym w tym miejscu wyraźnie zaznaczyć, że wędrując po tej "zakręconej" części Karpat należy zapomnieć o "Biblii". Może nie wyrzucić, ale na pewno na te dwa tygodnie zostawić w domu. Chodzi mi o generalnie znakomite dzieło prof. Jerzego Kondrackiego "Karpaty" (ostatnie wydanie z 1989 r.), które w partiach dotyczących Karpat Zakrętu jest po prostu mocno nierówne i zawiera dosyć sporo nieścisłości i błędów. Nie jest to oczywiście wina Profesora, który pisząc swoją książkę opierał się o taką literaturę, jaka w latach 70. minionego wieku była dostępna. A rewelacyjna ona wtedy z pewnością nie była.
No to wrócę teraz do naszych okołopredealskich rozterek. Bo tak naprawdę nie wiedzieliśmy, w jakie pasmo wchodzimy. OK, niech to będą te Góry Baiului, ale parę kilometrów za Predealem grzbiet główny Karpat wykręca dość mocno na północny wschód i "wchodzi" w następne pasmo Piatra Mare (z kulminacją na szczycie o tej samej nazwie, czyli Vârful Piatra Mare 1844 m n.p.m.). Jasne, że i to można zrozumieć i strawić, ale kolejna zagwozdka geograficzna przekraczała już naszą zdolność percepcji. No bo oto nagle grzbiet główny Karpat w paśmie Piatra Mare gwałtownie wykręca na południe i dochodzi do... Gór Baiului. Teoretycznie fizjograficzny nonsens..., ale w Karpatach Zakrętu wszystko jest możliwe.
I tak rozmyślając o przewrotności rumuńskiej geografii i patrząc z predealskich wybrukowanych uliczek na masyw Piatra Mare...
... dotarliśmy do pierwszych szlakowskazów.
Niby nic nadzwyczajnego. Nowe, bez tego specyficznego klimatu, jakie mają stare pordzewiałe tabliczki, ale napis "Cabana Susai" (schronisko Susai) podziałał jak dzwonek elektryczny w naszych głowach. Na jednym ze zdjęć z 1973 r. doczytaliśmy się bowiem, po bardzo mocnym jego powiększeniu, tego samego napisu - "Cabana Susai". Wtedy było to takie klimatyczne drewniane schronisko o naprawdę ciekawej architekturze. To ten budyneczek na drugim planie...
A nas jaki obiekt przywita? Rzeczywistość okazała się mocno brutalna...
Można się załamać. Ale później w cabanie Susai było już tylko gorzej. Spa, kryty basen, siłownie... co będę pisał. Wygooglajcie sobie. Promocyjne noclegi za 40 Euro...
... a na dodatek nas naciągnęli. O - na to zdjęcie poniżej.
Chłopak z personelu napalił się na nie, gdy pokazaliśmy mu, jak porządnie cabana kiedyś wyglądała. Zadzwonił do jakiegoś szefa, a ten mu przykazał wydębić od nas fotkę, aby ją umieścić na stronie www hotelu (bo już z pewnością nie "cabany") Susai. No to zdjęcie przekazaliśmy, ale na stronie obiektu nie ma go do dzisiaj (sprawdziłem 5 minut temu). Czyli nas naciągnęli....
Ciekaw jestem, czy analogiczna fotografia z 2013 r. też za czterdzieści lat wzbudzi czyjeś żądze?
W Susai wytrzymaliśmy może godzinę. Coś przegryźliśmy, zastanawialiśmy się również, gdzie przed czterema dziesiątkami lat udali się z Susai nasi poprzednicy. Wiedzieliśmy bowiem, że na pewno nie spali w schronisku.
Potem wymarsz. Kierunek - Piatra Mare.
I pierwsze porządne podejście... i pierwsze chwile zmęczenia...
To był jedyny dzień, kiedy Piotrek używał kijków trekingowych
Po kilku godzinach dotarliśmy do polany Poiana Stânei din Pietricica, leżącej na wysokości około 1400 m n.p.m.
Świetne miejsce na nocleg, bo i woda stosunkowo blisko (ok. 10 minut od polany), i dobry punkt wyjściowy na najwyższy szczyt pasma Vârful Piatra Mare, leżący nieco na północ od głównego grzbietu. Zaplanowaliśmy sobie, aby następnego dnia z rana na lekko wyskoczyć na szczyt Piatra Mare, i dopiero po powrocie z wypadu kontynuować marsz głównym grzbietem. I tak też zrobiliśmy...
... ale najpierw cieszyliśmy się naszym pierwszym górskim biwakiem
Rozbijanie namiotów, szukanie wody, pierwsza naprawdę górska obiadokolacja (bo ta w Buşteni się oczywiście nie może liczyć), rutynowe gromadzenie śmieci "kulinarnych" do jednego worka i wynoszenie go 250 m od namiotów, aby jakiś misio, gdy już nas wywącha, to tam skierował swoje kroki (rano oczywiście ten śmieciowy depozyt zabieraliśmy ze sobą), jakaś palinka, dwie godziny gitarowania...
... i lulu
Poniedziałek, 19 sierpnia. Nastał dzień trzeci naszej karpackiej przygody
Pobudka, śniadanie, pakowanie worów, i na szczęście nie od razu zarzucanie ich na ramiona, tylko wrzucanie do krzaków – poczekają sobie na nasz powrót z wypadu na Vârful Piatra Mare. I na leciutko – ale ostro i mocno pod tę górkę. Bagatela – 440 m różnicy wzniesień i ok. 3 km dystansu w niecałe półtorej godziny.
Najpierw las, ale za to jaki...
Później upstrzone wapiennymi skałkami polany…
… na których spotykamy takie szlakowskazy, które zauroczą też tych turystów, którzy szlaków turystycznych z zasady nie uznają i je ignorują
… następnie jakaś bacówka
I to nie byle jaka, bo po internecie krąży nawet filmik w niej nakręcony. A bacówka nosi nazwę Pietricica
http://www.carpati.org/video/piatra_mare/viata_la_stana/311/
A znad tej bacówki roztacza się widok na jeszcze jedno zakręconokarpackie pasmo – Postăvarul, z jego najwyższym szczytem. Jakżeby inaczej – Vârful Postăvarul (1799 m n.p.m.). Pasmo łatwo dostępne, bo do ośrodków znajdujących się w sercu tych górek (czy aby na pewno górek? – wszak znacznie wyższych od naszej Babiej Góry czy też Śnieżki) można dojechać komunikacją miejską z Braszowa.
Właśnie przy tej bacówce jest ten uroczy kibelek, którego fotografia robi furorę w internecie (a te niesamowicie wyglądające zaśnieżone góry w centralnej części kadru to Bucegi, białe na horyzoncie to Piatra Craiului, zaś po prawej stronie, na nieco bliższym planie, dość mocno "przycięte" góry Postǎvarul)
http://www.carpati.org/poze_fotografii/piatra_mare/loc_de_meditatie/91564/
I tak powolutku, powolutku weszliśmy sobie na najwyższy szczyt masywu…
Kilkanaście minut spędzonych na szczycie – bo Ola ze Zbyszkiem musieli się rzucić na pierwsze podczas naszej wędrówki jagody
A później na dół - przez bacówkę Pietricica, polanki z wapiennymi skałkami, tajemniczy las - do naszego szczęścia... czyli plecaków
I już na początku trasy małe ostrzeżenie
A potem, gdy mijaliśmy takie zarośnięte rzęsą i glonami kałuże, odczuliśmy niewielką ulgę. Bo nie tylko nic przez nie przez kilka ostatnich dni nie przejeżdżało, ale też żaden większy czworonóg chyba nie przechodził (tak tytułem wyprzedzenia faktów - jedyny raz misia spotkaliśmy w przedostatnim dniu wędrówki - w górach Penteleu)
I tak idąc w stronę zalesionego i niezbyt wybitnego szczytu Vǎrful lui Andir (1447 m n.p.m.) znaleźliśmy się ponownie w górach Baiului. W pojawiających się później prześwitach można było dostrzec kolejny, już znacznie bardziej wybitny wierzchołek Vârful Tigailor (1699 m n.p.m.). Dochodząc do jego północnego podnóża, na dość sporej polanie pojawiły się szlakowskazy.
Jedna z tabliczek wskazywała na cabanę Susai. Był to szlak oznaczony pionowym czerwonym trójkątem. Wyciągamy nasze czarno-białe fotografie, nerwowe przeglądanie i radosne "jeeest... Byli tu !!!!"
Na zdjęciu przy słupku ze szlakowskazami Olek, obok kilka osób, m.in. Basia. Czasy podane na tabliczkach dokładnie takie same, które i my odczytujemy. Kształt tabliczek się nawet zgadza. Mogły więc to być te same, tylko przemalowywane, odświeżane.
I nasz pierwszy wniosek. Najprawdopodobniej grupa z 1973 r. pomiędzy cabaną Susai a polaną na przełączce pod Vârful Tigailor nie szła tak jak my, czyli przez masyw Piatra Mare, lecz szlakiem czerwonego trójkąta. Zeszli więc przy schronisku Susai z grzbietu głównego Karpat w kierunku wschodnim i przecięli dolinę potoku Azuga, ale zaoszczędzili w stosunku do nas prawie jeden dzień marszu.
No dobrze, ale jak szli później, w stronę Gór Ciucas? Czy wzdłuż grzbietu głównego, przez najwyższe partie Gór Baiului i Góry Grohotiş, czy też najkrótszą drogą, czyli ponownie schodząc w dół do cabany Rentea i następnie Babarunca, aby od strony zachodniej wejść w Góry Ciucas? Byłaby to najkrótsza droga łącząca ich punkt wyjściowy na szlak, czyli Predeal, z masywem Ciucas. Na ustalenie przez nas szczegółów decyzji podjętej w tym miejscu przed czterdziestu laty przez Edka Hoderę musieliśmy poczekać jeszcze całe cztery dni.
My w sierpniu 2013 r. wybraliśmy tę pierwszą opcję, czyli wędrując w stronę gór Ciucas trzymaliśmy się grzbietu głównego Karpat. Po trwającym blisko pół godziny bezskutecznym poszukiwaniu szlaku wprowadzającego na szczyt Vârful Tigailor, machnęliśmy nań ręką (miał to być czerwony pionowy pasek; znalazł się po trzech dniach) i przez jakieś chaszcze weszliśmy na połoninę. Jak tylko zrobiło się widokowo zrobiliśmy krótki popas. Żarełko, orientowanie mapy, odpoczynek dla stóp.
I dalej w drogę - już po połoninach Gór Baiului, między innymi przez sięgający 1706 m n.p.m. szczyt mający na węgierskiej mapie wydawnictwa "Dimap" tylko węgierską nazwę - Tótpal-havas (czyli Śnieżny Tótpal; co oznacza słówko "Tótpal", tego niestety nie wiem).
I tak wędrując sobie przez Tótpal-havas i sąsiadujące z nim pokryte trawą i przekwitłymi rododendronami i krzakami jałowca wierzchołki...
... dotarliśmy w miejsce naszego kolejnego biwaku, założonego na wyraźnym, już zalesionym obniżeniu grzbietu pomiędzy Tótpal-havas a szczytem Turcu (1833 m n.p.m.). Woda była w dolince opadającej w kierunku zachodnim z siodła, w odległości może 6-7 minut drogi "w zejściu".
Wtorek, 20 sierpnia. Dzień czwarty wędrówki.
Wszystko spakowane. Plecaki odrobinę już lżejsze. Jeszcze tylko wypada poprawić coś przy sznurowadle...
... i znowu wejście w połoninę. Na pierwszy ogień połonina Turcu (1833 m n.p.m.),
z której można obejrzeć się za siebie, na północ, i zobaczyć naszą dotychczasową trasę - ten nieco bliższy masyw z wieloma wapiennymi skałkami to zwiedzane dzień wcześniej Góry Piatra Mare. Na lewo od nich, nieco dalej, to Góry Postavarul.
Patrząc na prawo natomiast, czyli na zachód, mieliśmy południową część Gór Baiului i za nimi potężny wapienno-dolomitowy masyw Gór Bucegi
A u naszych stóp, też po prawej - szałasy pasterskie i tysiące owiec. Pasterze i znacznie rzadziej zbieracze jagód, byli jedynymi ludźmi, których spotykaliśmy w ciągu czterech dni naszej wędrówki przez Góry Baiului i Grohotiş. Ostatnich turystów spotkaliśmy w Piatra Mare, następnych - dopiero w Górach Ciucas.
Dość szybko dotarliśmy do przełęczy rozdzielającej leżący w głównym grzbiecie Karpat Vârful Paltinu (1900 m n.p.m.) i położony już w południowej grani bocznej Vârful Neamţului (1923 m n.p.m.) - najwyższy szczyt w Górach Baiului. Nie mogliśmy sobie odmówić wejścia na ten wierzchołek. Plecaki zostawiliśmy na przełęczy i po dwudziestu paru minutach byliśmy na szczycie.
Widoki z serii "przepysznych" - zwłaszcza na Bucegi
Aż żal było zarzucać worki na plecy i na ciężko iść dalej. Na szczęście ciężkie były tylko pierwsze minuty...
... połonina szczodrze wynagradzała ten wysiłek - było po prostu pięknie
A gdy plecaki stawały się zbyt ciężkie, można było albo pokontemplować widoczki (jak Piotruś), albo pożerować na borówkach (jak Ola ze Zbyszkiem)
Właściwie to te jagody Oli i Zbyszka nas uratowały. Był wtedy czas, aby wyjąć busolę i rzucić okiem na mapę. Piękna połonina Muşiţa, która wiodła na południowy wschód i gdzieś tam na horyzoncie łączyła się ze świetnie widocznymi Górami Grohotiş, okazała się być bocznym grzbietem, wędrując którym spadlibyśmy w głęboką dolinę rzeki Doftanţy (kulminacja Muşiţy, wysokiej na 1520 m n.p.m., zasłaniała nam tę "niespodziankę"). Stracilibyśmy z trzy, cztery godziny marszu, nie wspominając już o utraconej wysokości. Należało - i tak zrobiliśmy - skręcić gwałtownie na północny wschód i dość krótką połoniną Piciorul Predeluş zejść na zalesioną przełęcz. Zalesioną, a zatem dość głęboko wciętą, ale jednak leżącą w grzbiecie głównym Karpat.
I na tym zdjęciu widać naszą dalszą drogę - na pierwszym planie połonina Piciorul Predeluş, później zalesiona przełęcz Pasul Predeluş (1298 m n.p.m.), następnie połoniny Prisciu i Şloeru Marcoşanu. To mieliśmy "zrobić" jeszcze w tym dniu. A na ostatnim planie, częściowo przysłonięte tymi połoninami - Góry Ciucas.
Cóż było robić? Najpierw trzeba było zejść do tego lasu...
... a później jeszcze niżej na przełęcz Pasul Predeluş (1298 m n.p.m.). Prawie 650 m niżej od Vârful Neamţului
Jedyną pociechą była woda, której zapas nabraliśmy na dalszą część wędrówki w tym dniu. Źródło jest przy samym szlaku, po północno-wschodniej stronie przełęczy. Możliwe, że jest okresowe i podczas suszy wody się nie nabierze, wtedy można z samej przełęczy zejść drogą w kierunku południowo-wschodnim (po kilkunastu minutach natrafi się na źródliska rzeki Doftanţa). Źródła biją w miejscu, gdzie zalega gruba warstwa ściółki leśnej, ze zbutwiałymi liśćmi bukowymi, dlatego woda - mimo, że zdatna do picia - ma dużo "syfów". Na początku, jeszcze nie wiedząc o źródle przy szlaku, zeszliśmy po wodę właśnie do źródeł Doftanţy. Wodę dosłownie kilkanaście minut później wylaliśmy i wymieniliśmy na tę "przyszlakową" krystalicznie czystą.
Po posiłku na przełęczy dość szybko znaleźliśmy się na kolejnej połoninie Prisciu. Morze traw, znacznie wyższych niż te z centralnej części Gór Baiului...
Połonina Prisciu łączy się z kolejną Vârful Şloeru Marcoşanu (1592 m n.p.m.). Z tego miejsca po raz pierwszy dostrzegliśmy w miarę blisko już od nas leżące góry Ciucas, już nic nam ich nie przysłaniało. Mieliśmy tam dotrzeć po dwóch dniach.
... ale dzień wcześniej czekały na nas Góry Grohotiş, na które najpierw patrzyliśmy siedząc...
... a później schodząc z połoniny Şloeru Marcuşanu w kierunku wschodnim i wyszukując jakieś dobre miejsce na biwak.
I ten ostatni biwak w Górach Baiului znaleźliśmy w bardzo ładnym miejscu. Odrobinę zacieniony, z miejscem na ognisko (założonym z pewnością przez pasterzy) i - co najważniejsze - z wodą.
C.D.N.
Czekam na dalsze fotki, jestem miłośnikiem tych gór.