Kotlina Kłodzka 7.
Impreza plenerowa w KieĹpinie 22 kwietnia 2007
Wizja dźwięku i przestrzeni, poczuliśmy wiatr i pojechali... Co myśmy ze sobą zrobili - Szatany, Szatany, Szatany.Jakoś tak się zbiegło z wydaniem płyty "Loki - Wizja Dźwięku", na której utworem Nie Bielsko doskonale oddany jest ten zew. No przypomniał nam się świat.
Po ostatnich, niemrawych dość, Opawskich przyszedł czas na napieranie pełną gębą. Na jakiś tydzień przed wyjazdem ochoty na wyprawę nabiera Witek, który nawet kupuje specjalnie w tym celu buty. Te obcierają mu pięty do krwi, co stawia jego udział pod znakiem zapytania. Ostatecznie, gdy w czwartek przychodzi do ostatecznych decyzji, na dworzec wyruszamy na szczęście we czwórkę.
7 kwietnia 2011
Tak więc we czwartkowe popołudnie w stronę opolskiego dworca PKP udaje się trzech panów bez łódki, nie licząc psa. Po ostatnich zakupach w tesco, podczas których Remek zapomina kupić baterii po raz pierwszy, żwawym krokiem zmierzamy na pociąg. Wydanie biletu po następującej regułce:
seb: proszę dwa studenckie i normalny w promocji Ty i Raz Dwa Trzy na regio do Międzylesia przez Wrocław i jeden dla psa.
okazuje się dosyć trudne, przez co ledwie zdążam na pociąg. Rozsiadamy się w dużym przedziale, czas mija dość szybko przy spóźnionym śniadaniu. Orientujemy się też o braku jednego śpiwora, co zabija nam ćwieka. Myślimy o zdobyciu go z różnych źródeł, ale wszędzie jest za daleko i za późno. Decydujemy, że jakoś to będzie. Na przesiadkę we Wrocławiu mamy kilkanaście minut, które wykorzystujemy by dosyć chaotycznie uzupełnić zapasy w Biedronce. Pociąg wiozący nas w Kotlinę jest zapchany i połowę podróży spędzamy w korytarzu między przedziałami, bo nie chcemy spędzać podróży z agresywnymi, śmierdzącymi menelami w dużym przedziale. Później siadamy z panem, który opowiada o cudach kotliny a następnie próbuję czytać. Witek próbuje się uczyć, jednak poddaje niebawem. Przelatujemy przez Kłodzko i nieuchronnie zbliżamy do celu. Duch wyprawy unosi się nad nami i promienieje. Wysiadłszy, orientujemy się, że jest jednak dosyć chłodno, więc ubieramy za dużo warstw, które kilkanaście minut później i tak zdejmiemy. Tymczasem po drodze natrafiamy na otwarty jeszcze sklep, pod którym raczymy się wieczornym piwem. Witek kupuje Wojaka. Remek zapomina kupić baterii po raz drugi. Przecinamy centrum Międzylesia i rozpoczynamy wspinaczkę na Sikornik, dyskutując o fluorescencyjnych właściwościach pokrowca i próbując na nim pisać ultrafioletem. Mniej więcej pamiętając z niegdysiejszych doświadczeń położenie docelowej ambony, trafiamy doń całkiem szybko. Wspaniałe miejsce. Gdy wchodzę z psem na górę - załamuje się pode mną szczebel, przez co rozkrwawiam sobie kolano. Tam rozkładanie się na noc, kolacja, wieczorne rozmowy, koneserskie konsumowanie Wojaka, oglądanie gwiazd, dalsze podziwianie ambony, zagniatanie świecącej plasteliny i nasłuchiwanie biegających po polanie zwierząt. Ostatecznie jakoś wpół do pierwszej kładziemy się, decydując z Witkiem chwilowo nie wyjmować śpiwora, bo "jest ciepło".
8 kwietnia 2011
Zgodnie z podejrzeniami, w nocy desperacko szukam sposobu wyswobodzenia śpiwora z pokrowca a później rozpaczliwie staramy się jakoś sensownie we dwóch pod nim położyć. Bredzimy trochę. Koło ósmej zbieramy się do wymarszu, zjadamy śniadanie i dokonujemy porannej toalety przy pięknie świecącym porannym słońcu.
Z Sikornika wyruszamy, pożegnawszy gościnne progi, w stronę szlaku granicznego, z założeniem, że "ile przejdziemy, tyle przejdziemy". Na początek trasa wiedzie przez łąki, by za absolutnie bezsklepowymi Pisarami przejść w ścieżkę graniczną. Na kąpiel w Nysie Kłodzkiej jest stanowczo za zimno. Zaraz po wejściu na zielony szlak, musimy kilka minut poczekać na polującego po raz pierwszy. Po tym incydencie trafia on na jakiś czas na smycz. Strome podejście na Opacz pozwala się rozgrzać i złapać później drugi oddech. Dalej wygodna droga graniczna prowadzi nas przez Jasień do Trójmorskiego Wierchu. W międzyczasie mijamy grupę trzech panów, z którymi później ścigamy się w stronę Śnieżnika. Doganiają nas, gdy gotujemy wodę na herbatę, więc czem prędzej się zbieramy. Na Trójmorskim wiatr urywa głowy, jednak i tak wchodzimy na relatywnie nową wieżę widokową, skąd panoramy roztaczają się zacne, acz zachmurzone. Do Przełęczy Puchacza schodzimy znacznie w dół, by później wspinać się na Mały Śnieżnik. Tam Remek orientuje się, że zgubił smycz, więc wraca po nią kilkaset metrów, ale nie znajduje. Ostatecznie spisujemy ją straty planując używać sznura do kiełznania psa. Na szlaku pojawia się coraz więcej śniegu, w który zapadamy się totalnie przemaczając buty. Witek się skrada by nie wpadać.
W Schronisku pod Śnieżnikiem zamawiamy z Witkiem po mielonym a Remek żurek. Na kaloryferach suszymy skarpetki i buty, dyskutujemy o dalszej trasie i zadziwiamy wszystkich obecnych swoimi planami. Misiek próbuje zabrać jakiejś dziewczynce parówkę, czym rozbawia jej rodzinę. Gdy dołączają do nas ścigający panowie, okazuje się, iż znaleźli oni smycz. Przyjmujemy tę wiadomość z wdzięcznością i radością bezbrzeżną, bo wszak to Święta Smycz już powoli. Rozpamiętujemy też z Witkiem poprzedni wyjazd w Masyw, kiedy to już stąd schodziliśmy w doliny. Zorientowawszy się, że właściwie zjedliśmy już większość zapasów, kupujemy bardzo drogi, średnio świeży chleb i straszliwie drogie kiełbaski. Także czekoladę. Napotkani państwo, uznając nasz plan za samobójstwo, proponują, że podwiozą nas kawałek samochodem, nie okazujemy się jednak wiarołomni i grzecznie odmawiamy. Gdy stwierdzamy, że odpoczęliśmy wystarczająco, zbieramy cały majdan i napieramy w stronę szczytu Śnieżnika. Robi się coraz wilgotniej, zimniej i wietrzniej.
witek: co to jest, mgła?
seb: nie, jesteśmy w chmurze.
Na szczycie robimy sobie chilloutowe zdjęcie na ławce i napieramy dalej. Wiatr fajnie rzuca psem. W odległości kilkunastu kilometrów widać pobłogosławione światłem słonecznym miasteczka. Wreszcie wychodzimy spod chmur, a im niżej tym mniej wilgoci, śniegu, natomiast więcej błota.
Tuż przed Przełęczą Płoszyna pies postanawia zapolować ponownie. Czekamy znowu jakieś dziesięć minut, coraz bardziej zirytowani. Zszedłszy do samej przełęczy, stajemy najpierw niepewni a później olśnieni. Okazuje się, że kilka metrów za granicą stoi budynek z błogosławionym napisem OBCERSTVENI ze strzałką wskazującą niesamowicie przytulne miejsce, którego komfort tak rażąco kontrastuje z nieprzyjaznością zewnętrza, iż rozpływamy się w pochwałach i zachwycie. W środku bardzo miła gospodyni pozwala nam wysuszyć ubrania i sama daje wody psu. My, nie zastanawiając się długo zamawiamy Holbę i siadamy spocząć po nużącej trasie. Mam przy okazji szansę wydać walające się w portfelu korony. W takim stanie, już po jednym piwie świat wydaje się dziwniejszy i głębszy, więc bierzemy jeszcze po jednym dla kurażu, po raz kolejny odrzucamy kuszenie Dandela i, z ociąganiem, lecz i pewną niefrasobliwością, zbieramy się do dalszej trasy. Na pożegnanie robimy sobie jeszcze zdjęcie z gospodynią i wychodzimy w zapadłą tymczasem noc. Baterie we wszystkich czołówkach mamy już na wymarciu (Remek po raz drugi zapomina kupić baterie), więc idziemy niespokojnie, potykając się co rusz. Mimo wszystko, dosyć żwawo mijamy Jelenią Kopę, Jawornik Graniczny i od Rudych Krzyży już zaczynamy wypatrywać szczytu Rudawca. W międzyczasie łapię wreszcie tempo i idzie mi się wspaniale, jak za dawnych lat. Po zrobieniu zdjęcia na szczycie i chwili odpoczynku szukamy zakrętu zielonego szlaku, by zejść do Bielic i tam spać na przystanku, lub, jeśli zaznaczona na mapie wiata okażę się wystarczająca - tam. Przejście przez Puszczę Jaworową po ciemku to udręka, bo to rezerwat i wiatrołomy i inne śmieci walają się po szlaku, jest kręto i trzeba ciągle utrzymywać koncentrację. Ostatecznie docieramy do poprzecznej wobec szlaku drogi i kilkadziesiąt metrów w prawo mamy wiatę. Widzę ją pierwszy:
seb: no nie mam słów...
Otrzymujemy kolejną nagrodę za dochowanie wiary - solidną wiatę ze stryszkiem do spania. Uradowani rozkładamy na górze legowiska i schodzimy, z dużą pomocą straszliwego wiatru, rozpalić ognisko i przyrządzić bardzo drogie kiełbaski. Gdy bycie owiewanymi co jakiś czas potwornym dymem w podmuchach staje się uciążliwe, gasimy ognisko śniegiem i wchodzimy na górę, by zjeść zupę i pójść spać. Gdy podaję Remkowi psa przez otwór w podłodze, Witek mówi: "mój pies już by was zagryzł". Remek bohatersko oddaje swój śpiwór Witkowi, twierdząc z jakiegoś powodu, że nie będzie mu potrzebny. Noc bezlitośnie weryfikuje to twierdzenie.
remek do witka: (jakoś o 3.) mogę włożyć nogi pod twój śpiwór?
9 kwietnia 2011
Rano słyszę jak chłopaki o czymś rozmawiają, więc rozbudzam się, ale jest zimno, więc chowam pod śpiworem. Misiek idzie gdzieś i potrąca mnie:
seb: czekaj, coś mi przyszło do głowy.
Na śniadanie barszcz z resztką chleba i okruchami, później kawałek szlakiem w dół i na obrzeżach Bielic pobieżna kąpiel w Białej Lądeckiej. W samych Bielicach, zgodnie z tym, co pamiętam z minionych wypraw, nie ma sklepu. Wprawdzie miejscowy radzi iść gdzieś do kiosku koło kościoła, ale decydujemy się nie marnować czasu. Nabieramy wody ze studni i łąkami oraz przez piękny zagajnik docieramy do grani, by kilkanaście minut później zdobyć Kowadło. Tam zdjęcia dokumentacyjne ze "świetnym kadrem" i dalsze napieranie stromo w dół i stromo w górę głównym grzbietem Złotych. Jesteśmy już nieco zmęczeni a także coraz bardziej głodni, przez co z godziny na godzinę spada nam tempo. Na Czartowcu zjadamy pozostałe resztki, co pozwala oszukać żołądek na parę chwil.
witek: ile do tego jedzeniowego El Dorado?
Za Przełęczą Gierałtowską obgryzam sobie skórkę, więc wysysam i wypluwam krew przez kilkanaście minut i od tej pory jestem niezwyciężony. Dalej Czernik i Przełęcz Karpowska, ruiny zamku Karpień, gdzie okazujemy się w 1/6 wiarołomni, Rozdroże Zamkowe i szlakami spacerowymi byle szybciej na pizzę do Lądka-Zdroju. Jako iż od dłuższego czasu zastanawiamy się nad jednym ze słów w utworze Szatany, mówię:
seb: w sumie, mam taką wizję
Zapętlony sen
Oto za głęboka noc,
Oto zaplątany knur.
Nie mogę się zatrzymać,
Nie mogę się zatrzymać,
Zaplątany knur.
widzę knura, który się zaplątał w sznury i jest ciągnięty, więc nie może się zatrzymać
remek: no, i ma taki kręcony ogonek.
Od tej pory już tylko zaplątany lub zapętlony knur. Ewentualnie, według wcześniejszej wersji - zaplątany w idiota, zapętlony idiota.
Ale do rzeczy - w pierwszej z brzegu lądeckiej knajpie odstrasza nas, gdy pytamy o pizzę, kwestia "czterech nie będę mieć", co sugeruje, że możemy dostać odgrzewane gówno. Zmieniamy lokal, bardzo słusznie jak się okazuje. W następnym dostajemy wspaniałą, chrupiącą pizzę z pieca, doładowujemy wszelkie urządzenia i łapiemy przyjemny reset. Zaczynamy się zastanawiać co zrobić z tak pięknie zapowiadającą się trasą i gdzie spać. Powstają trzy warianty, zakładające odpowiednio: w przypadku zmęczenia totalnego - nocleg we wiacie na Cierniaku, w przypadku zmęczenia dużego - na Przełęczy Kłodzkiej oraz wariant niemożliwy - na dworcu w Kłodzku.
Dalej zmierzamy w kierunku centrum ponownie wzdłuż Białej Lądeckiej, gdzie robimy zakupy. Witek mówi o paskach staminy.
seb do remka: kupię ci te baterie, bo jak zaraz wejdziesz, to zapomnisz.
remek: nie zapomnę, idź.
Le Grande Finale
Co rusz uświadamiam sobie z zadziwieniem, że jestem trzeźwy, bo czuję się nieźle natrzaskany ze zmęczenia. W czasie, gdy zjadamy z Witkiem ciastka z colą, Remek jednak zdołał po raz trzeci zapomnieć kupić baterii, ale w kiosku naprawia swój błąd. Orientujemy się, że jednak nie mamy ochoty na piwo, więc ruszamy żwawo niebieskim szlakiem w stronę Radochowa asfaltem, skąd na Cierniak po schodach ufundowanych przez Holendra. Jakoś wtedy zachodzi słońce, więc włączamy czołówki. Remkowa, po wymianie baterii istotnie wali jak latarnia morska. Po drodze zahaczamy o Jaskinię Radochowską a dalej, po chwilowej konfuzji wywołanej przemalowaniem kolorów szlaków, ciśniemy niebieskim E-3 przez Złote. Znak ten malowany był chyba po pijaku, bo gdzieniegdzie brakuje niebieskiego wypełnienia a w pewnym momencie trasę przegradza nam szkółka drzew. Naraz podczas marszu Remek zatrzymuje się strwożony i świecąc po oczach siedzącym wokół zwierzętom i zastanawia czemu nie uciekają. Znajdujemy więc po grubym kiju do ewentualnej walki i następne kilkaset metrów pokonujemy czujnie. Wykazuję się niezwykłymi zdolnościami posługiwania kijem. Przy marszu wywiązuje się ciekawa dyskusja o wiarach, demonologii, energii kosmicznej i stosunku do duchowości. Parę kroków przed Przełęczą Leszczynową robimy na ściętym drewnie przerwę na herbatę, kanapki z serem i Tortexem oraz koneserskie piwo Staropolskie, które jak na żura jest naprawdę bardzo smaczne. Dalej Ptasznik, którego nie omijamy jednak i Przełęcz Chwalisławska, skąd, niestety, do Przełęczy Kłodzkiej już asfalt albo asfaltopodobne podłoże. Kilkaset metrów przed główną drogą, rozluźnieni już zastanawiamy się nad tym, co dalej robić, gdy słyszymy z mroku przed sobą gniewny pomruk/ryk złego zwierza. Więc strzała w pole i z oczami dookoła głów na przełaj do głównej. Gdy opada adrenalina robi się naprawdę zimno. Na Przełęczy Kłodzkiej rozgrzewamy się herbatą i ciastkami oraz dodajemy czekoladą energii niezbędnej do pokonania straszliwego podejścia na Podzamecką Kopę. Wariant niemożliwy trasy staje się koniecznością, bo spanie w takiej temperaturze w niezabudowanej wiacie zakrawałoby na absurdalna lekkomyślność. Dalej już nieco spokojniej na Grodzisko i Jelenią Kopę, by z rozdroża żółtym dotrzeć na szczyt ostatniego na tej wyprawie klejnotu KGP - Kłodzkiej Góry. Tam chronimy się przed wiatrem między drzewami i patrzymy w gwiazdy. Gdy orientujemy się, że zaczynamy zasypiać, zbieramy i coraz bardziej kuśtykamy w stronę Kłodzka.
10 kwietnia 2011 Aftermath
Po dotarciu na Jedlak orientujemy się, że zaczęło wschodzić słońce, więc przysiadamy odpocząć i popatrzeć nań. Spędzamy tam nie wiedzieć kiedy półtorej godziny w letargu. Gdy się ostatecznie zbieramy, żaden z nas nie może już normalnie chodzić. Powłócząc nogami mijamy Obszerną, gdzie po raz trzeci zwierzyna, tymn razem widoczna i wielka, czyha na nasze życie. Zmęczeni psychicznie omijamy ją szerokim łukiem, deliberując co to było. Witek mówi "zapętlony knur" i już wszystko jest jasne. W promieniach porannego słońcu rozmawiamy o Witka pracy i sarnach krwawiących z urwanych uszu. Panorama z rozdroża pod Kostrą, że pozazdrościć. Totalnie wypluci przechodzimy przez Mariańską Górkę i, kalecząc stopy o asfalt, mijając idącego tanecznym krokiem, żądającego pięciu złotych "miejscowego gamonia", przerażeni, że się do nas przyczepi ("to jest jedna z niewielu sytuacji, kiedy bym takiego natręta wypierdolił na kopach" - seb), obszczekani przez wiele psów, docieramy do dworca. Przejście kładką nad torami przedstawia nie lada problem, jednak ostatecznie wtaczamy się do holu dworca i, zebrawszy wszystkie pieniądze do kupy, kupujemy bilety z zapasem dwóch złotych. "Taka wyprawa" - mówi Witek. Czekając na pociągi dokonujemy toalety, szacujemy straty i po dziesiątej rozjeżdżamy. My - na Wrocław, Remek - Wałbrzych. Żegnamy się na niedługo, jak sądzę. Wyswobadzamy się z butów, które śmierdzą i zapadamy w malignę. Myślę: "ale tu niewygodnie, nie zasnę przecież...", a później jestem we Wrocławiu. Tam godzina czekania na pociąg, którą wykorzystujemy na pójście do Arkad, by przekonać się, że nie ma tam McDonald's. Pociąg oczywiście podstawia się na peron inny niż zapowiadany. Wsiadamy i zasypiamy. W Opolu czołgamy się na przystanek, stamtąd do domów autobusem numer 10.
zdjęcia:
https://picasaweb.google.com/s1e3b5/KotlinaKOdzka710042011#
Nie lada przygoda, nie lada...
A szlaku urobiliście tyle, że normalna jego przeprawa trwałaby chyba z tydzień!
Wielki szacun za samozaparcie i ciągłą błyskotliwość umysłu, mimo tak dużego zmęczenia, dzięki której wychwyciliście, że podadzą Wam odgrzewaną strawę
Z tymi zwierzętami to również niegodne pozazdroszczenia doznanie
Nie no, świetne miejsce. Ja tam muszę być!
No proszę, kto szuka ten znajdzie
Genialna wiata, niestety do tej pory oglądałem ją tylko na fotkach...
W końcu nadeszła ta wiosna i znów można pohasać w przepływających potoczkach
Ładne:
Nie lada przygoda, nie lada...
A szlaku urobiliście tyle, że normalna jego przeprawa trwałaby chyba z tydzień!