ďťż

Podlasie, Suwalszczyzna, spływ tratwą po Biebrzy

Impreza plenerowa w Kiełpinie 22 kwietnia 2007

Grupa Eco i Buby jak co roku wybierała się w północno-wschodnią Polskę i tym razem postanowiłem do nich dołączyć, jadąc na "Podlasie" - piszę w cudzysłowiu, gdyż okazało się, iż przez te dni zaledwie dwie odwiedzone przeze mnie miejscowości rzeczywiście leżały na Podlasiu, reszta to Suwalszczyzna (granica biegnie na Biebrzy). Dla nas, z daleka, to pewnie bez znaczenia, ale różnice są - Podlasie to liczni prawosławni i Białorusini, Tatarzy, Ziemia suwalska to katolicy i mniejszość litewska. Pewnie dlatego nie spotkaliśmy po drodze żadnej cerkiewki... Inna też historia - Suwalszczyzna to dawna Kongresówka, Podlasie - gubernia grodzieńska Cesarstwa Rosyjskiego. Tytuł powinien więc brzmieć: "Suwalszczyzna - spływ - Podlasie", ale pozostanę przy kolejności chronologicznej

Spotykamy się w piątkowy wieczór w słynnej knajpie Namaste w Katowicach - piwo jak zawsze znakomite, ale ceny coraz wyższe (nie tędy droga, moim zdaniem). Dołącza do nas na parę godzin Bluejeans, Karolek i Grześ, który miał jechać z nami, ale z powodu pracy dotrze dopiero w niedzielę. Później pojawia się też Buba z Toperzem i już możemy snuć dokładne plany...

O 2-giej mamy pociąg na Warszawę - wyrzucamy z przedziału jakiś obcokrajowców siedzących na naszych miejscach i ruszamy w dość męczącą podróż do stolycy. Tam przesiadka i kolejnym pociągiem już na Podlasie, wysiadamy w Dąbrowie Białostockiej, gdzie po raz pierwszy atakuje nas licho - wysmarowało podkłady szynowe smołą i niektórzy babrają sobie spodnie, a Eco traci okulary i porządnie je depta - na szczęście pójdzie je uratować

W Dąbrowie udajemy się pod lokal znany Eco sprzed roku - jest co prawda zamknięty (chyba szykują się na jakąś imprezę), ale panie z kuchni obiecują nam coś ugotować, jemy więc obiad. Potem jeszcze zakupy i knajpka, gdzie udaje mi się przy muzyce Czerwonych Gitar odespać na trawniku nocne zmęczenie. Po godzinie 16-tej ruszamy za miasto, aby na skrzyżowaniu drogi wojewódzkiej złapać stopa. I się zaczyna...

Myślałem, że w tych rejonach łatwo będzie złapać okazję, a wielokrotnie były z tym większe problemy niż w zurbanizowanych obszarach. Po pierwsze - mało co tam jeździ. Po drugie - jak jeździ, to nie w tą stronę. Po trzecie - mało kto ma ochotę się zatrzymać. Buba z Toperzem po jakimś czasie odpuszczają i ruszają w kierunku Sztabina z buta - to niemal 20 km... nie, dziękuję - z Eco machamy dalej.

Jakiś pan staje (jadąc w przeciwną stronę), i mówi, że to kiepskie miejsce na stopa - ale czy jest lepsze? Obiecuje, że za kwadrans będzie wracał i jak nic nie złapiemy, to dowiezie nas do Suchowoli (jakieś 2/3 drogi) - lepsze to niż nic... Na szczęście zatrzymuje się jakaś pani (w sumie czekaliśmy 45 minut), która najpierw miała nas zawieźć też do Suchowoli, ale nadrabia drogi i wyrzuca nas w Sztabinie - zwycięstwo

To nasze miejsce początku spływu - musimy poczekać na resztę. Do miasteczka dotarła już Iza, jak zwykle stopem, i siedzi w knajpie. Znajdujemy ją bez trudu - posiada wdzięczną nazwę Meksyk.

Siedzimy przy piwie i rozmawiamy z miejscowymi, zwłaszcza z jednym - Adamem. Jest sympatyczny, ale nieco natrętny - często się powtarza albo opowiada o rzeczach raczej mało nas interesujących... Język obficie przerywany znanymi słowami na k i ch. Po jakimś czasie docierają do nas Buba z Toperzem - część trasy przeszli na nogach, część przejechali stopem.

Tego wieczoru mieliśmy spać pod namiotami, ale właściciel tratwy zadzwonił, że czeka już na nas na plaży ze sprzętem - on będzie mógł w niedziele spokojnie obsłużyć innych klientów, a my będziemy mieli dach nad głową. Niestety, kiedy mamy wychodzić nad Sztabinem zaczyna się burza z ulewą - trochę ją przeczekujemy, ale w końcu idziemy na plażę w lekko zacinającym deszczu.

Tratwa jest, ale ciaśniejsza, niż sądziliśmy - w sypialni, po wstawieniu plecaków, musimy spać w trójkę z podkurczonymi nogami - koszmar. Na dachu można postawić namiot, ale nie przy takim deszczu i wietrze... W dodatku ściany trochę przeciekają - to będzie ciężka noc...

Rano na szczęście nie pada, mogę więc wskoczyć do Biebrzy i się wykąpać. Później widzimy, że w krzakach leży tabliczka "PLAŻA. ZAKAZ KĄPIELI" - to tak jakby dać "LODÓWKA. PROSIMY NIE CHŁODZIĆ".

Dołącza do nas Grześ, można więc rozstawić na dachu namiot (od razu więcej miejsca), pójść na zakupy do sklepów na cały rejs (przez następnie 2 dni nie będzie cywilizacji), przeżyć atak licha, które zniszczyło mi flaszkę miętówki, zjeść śniadanie i w końcu odbić się od brzegu, ruszając z Biebrzą...

Biebrzą płynie się wolno - baaardzo wolno... 14 km płynęliśmy 3 dni... do odpychania i sterowania służą dwa wiosła i dwa kije - pierwszego dnia więc kilka osób musi stać na podeście i kierować, dopiero w dniu następnym czasami dajemy rzece pokierować samej, i czasem jej to lepiej wychodzi niż nam

Krajobraz jest nieco monotematyczny....

Niestety, na tym odcinku rzeka jest dość wąska, mało tutaj też zwierząt (poza bocianami i normalnym ptactwem), więc jeśli chodzi o obserwację natury nieco się zawiedliśmy. Za to cisza, spokój, zero ludzi dookoła (pomijając z rzadka spotykanych wędkarzy - to w ogóle paradoks: w PN nie można np. zbierać jagód ale za zezwoleniem można zabijać ryby...).

Co jakiś czas przybijamy do brzegu - cumujemy za pomocą liny i drewnianych palików. W południe jest wypasiona jajecznica, czasem trzeba stanąć bo idzie burza i przeczekujemy ją w środku...

Wydaje nam się, że po kilku godzinach odpychania się odpłynęliśmy bardzo daleko, ale co się spojrzy w tył to ciągle widać jeden punkt - wieżę kościoła w Sztabinie! Będzie nas prześladować przez kolejne dni jak zły duch...

Wieczorem przybijamy się znowu do brzegu po suwalskiej stronie, starając się, aby szło wyjść na ląd, a nie utopić się w jakimś mokradle, jest grill i słuchanie okolicznych żab.

Rano spać się długo nie daje, bo miliony komarów i much wręcz włażą na twarz - wstaję więc o szóstej (dla mnie to środek nocy). Jest pięknie, rześko, zwłaszcza woda jest bardzo rześka , więc trzeba popływać

Pobudka jest niewczesna - do wody wskakują wszyscy oprócz brudasa Buby, potem śniadanie i ruszamy w dalszą podróż.

Dzień jest bardzo podobny do poprzedniego - pchanie, w południe jajecznica, pchanie, burza... mijamy "port" w Czarniewie, więc przynajmniej wiemy, jak niewiele przepłynęliśmy.

Oczywiście wieża kościoła w Sztabinie jest cały czas z nami!

Za Czarniewiem na chwilę zmienia się krajobraz, pojawiają się po bokach drzewa...

Trzeba je tak ominąć, aby nam nie zdjęły z dachu namiotu... Na chwilę cumujemy przy tzw. Pobojnej Górce - jest to kawałek lasu lub wzgórze (ale zapadnięte w środku!), otoczone wałem. Dość tajemnicze miejsce, według niektórych to dawny gród Jaćwingów lub ich cmentarzysko, według innych to miejsce, gdzie bronili się Szwedzi podczas potopu, jeszcze inni twierdzą, że pamięć po bitwie to efekt 1915 roku, kiedy przez pół roku przebiegał tutaj front rosyjsko-niemiecki. W nocy ponoć słychać tutaj głosy w różnych językach, jakieś śpiewy. W każdym razie miejsce jest bardzo ładne, zwłaszcza okoliczne łąki...

Po następnych kilku godzinach płynięcia cały czas widzimy Pobojną Górę jak na dłoni (i kościół w Sztabinie czasem też), w linii prostej może odpłynęliśmy od niej z 2 kilometry... ale meandry znacznie wydłużają czas płynięcia, poza tym od czasu do czasu trzeba odpocząć (dotyczy to zwłaszcza dziewczyn, "kapitanujących" przez większość dnia z dachu ), zejść pod dach, popływać itp.

Ogólnie tego dnia spotkaliśmy ledwie jednego wędkarza - taki cudowny brak kontaktu z innymi

Pod wieczór parkujemy przy, wydawałoby się, fajnej łączce, niedaleko kępy drzew, dobrze nadających się na kibelek. Łączka okazuje się podmokła, wody jest na tyle dużo, że najlepiej chodzić na bosaka (mycie nóg gwarantowane), dobrze, że nie musimy rozbijać na lądzie namiotu, byłoby to niemożliwe.

Wieczorem znowu jest grill, rozgrzewające trunki wszelkiej maści i obserwowanie jak noc bierze Biebrzę w swoje ramiona. Drugi dzień spływu zakończony...

CDN... (pewno wkrótce pojawi się wersja Buby )


Fantastyczna sprawa! Kolega kiedyś mi o tym opowiadał i teraz widzę, jak to wygląda w praktyce. Bez pośpiechu, blisko natury - na pewno bardzo fajny wypoczynek. Tylko ekipę trzeba zebrać, bo cena wynajmu, jak na dwójkę osób, jest dość duża (jeśli wierzyć cennikowi w necie).
Czekam na ciąg dalszy.
Pudel ale ty masz tempo!!!! Ja to dopiero polowe zdjec wgralam!!!!! a gdzie opisac, gdzie relacja?? (moze do konca tygodnia sie uwine
specjalnie się spieszyłem, aby być pierwszy

no, ale ja to podzielę na kilka części, a Ty pewnie w całości od razu...

Wiolcia - nasz odcinek kosztował 600 zł + bilety wstępu do PN


Bez wątpienia jedna z najciekawszych i nie typowych wycieczek/relacji w ostatnim czasie
Taki spływ wywołuje u mnie ścisk gardła i nie ukrywaną zazdrość .

Cenowo w sumie nie wychodzi drogo, jak się policzy na łepka.


Rano na szczęście nie pada, mogę więc wskoczyć do Biebrzy i się wykąpać. Później widzimy, że w krzakach leży tabliczka "PLAŻA. ZAKAZ KĄPIELI" - to tak jakby dać "LODÓWKA. PROSIMY NIE CHŁODZIĆ".


W trzecią noc na tratwie, a drugą podczas spływu, wstajemy po godzinie 3-ciej, chcąc obejrzeć mgły nad Biebrzą, ale jak na złość ten świt jest wyjątkowo klarowny. Grzesiek, który obudził się po 4-tej, również mgieł nie widział.

Poranek jest przyjemny jak zawsze - kąpiel w bardzo orzeźwiającej rzece, śniadanie, potem z wolna odbijamy, kierując się na widoczne w oddali Jagłowo (jak wiadomo, obiekt widoczny na Biebrzy wcale nie oznacza obiektu bliskiego ). I w sumie ten odcinek zajmuje nam jeszcze 3 godziny, łącznie z krótkim postojem na kolejne pływanie i zdjęcia...

przy Jagłowie pasą się krowy, podchodzące napić się do rzeki - mamy więc klimat jak z westernu

Wkrótce też widzimy dobre miejsce do przymocowania tratwy.

Po przybiciu pojawia się pan z pobliskiego gospodarstwa i "odprowadza" tratwę na miejsce parkingowe, a my wynosimy klamoty i porządkujemy cały burdel.

Jagłowo to wioska-skansen, wiele domów jest drewnianych. Próżno szukać tu sklepu (jest obwoźny), a jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku dostanie się tutaj lądem było niemożliwe, chyba, że zimą, kiedy skuł lód. Miejscowość położona jest na południowym, podlaskim brzegu rzeki (choć pan z gospodarstwa określał okolicę jako Suwalszczyzna), a więc tuż nad dawną granicą Rosji i Kongresówki (dlatego miejscowa drewniana kaplica z lat wojny należy do parafii Suchowola, a nie do innych, bliższych, ale na ziemi suwalskiej).

Po spakowaniu wypytujemy pana od tratwy, który prowadzi tutaj coś w rodzaju gospodarstwa agroturystycznego z polem namiotowym (czyli kawałkiem trawy pod namioty) o możliwość zakupu czegoś "regionalnego", zwłaszcza do picia Panuje tu widać matriarchat, bo pan ciągle odsyła nas do żony. Ona z kolei do picia proponuje kompot - w taki upał na pewno by nie zaszkodził, ale jednak nie o niego nam chodzi... W końcu kiedy zamawiamy obiad, sytuacja zmienia się na plus: do pysznego jedzenia (jeszcze do tej pory cieknie mi ślinka na wspomnienie) jest dodatek z czymś swojskim

Oprócz Izy, skrępowanej swoim pseudo-wegetarianizmem, wszyscy napełniają brzuchy tak, że w ogóle nie chce nam się ruszać

W końcu się jednak zbieramy, maszerując w ostrym słońcu wzdłuż kolejnych drewnianych domków i grając w piłkę.

Dochodzimy do mostu na Biebrzy, gdzie część ekipy bierze znowu kąpiel, a potem zatrzymujemy samochód właściciela naszej tratwy, który dowozi nas do Jaminów. Udaje nam się jeszcze wejść na zakupu do sklepu, ale (chyba) właściciel nie jest zachwycony, że się pod nim rozsiedliśmy... Do tego wszędzie te aparaty.

Idziemy dalej - Buba z Toperzem wystartowali przodem, reszta z tyłu. Po krótkim czasie dochodzimy do centrum wsi, gdzie jest knajpa. Spodziewamy się, że właśnie tam Bubowie weszli, ale, ku naszemu zaskoczeniu, nie ma tam ich. Na horyzoncie również nie byli widoczni, więc zakładamy iż złapali stopa i postanawiamy usiąść na jedno piwo, przy okazji fotografując stojący naprzeciwko drewniany kościół z pomnikiem łysego papieża obok.

Za Jaminami zabiera nas stop, którym mijamy, tuż przed Sztabinem, Bubę i Toperza - jednak całą drogę przeszli z buta... Zabieramy im plecaki, a stop wyrzuca nas... pod kościołem w Sztabinie.

Początkowo mieliśmy kierować się na Lipsk, ale ponieważ rano Grzesiek wraca do domu to idziemy znów na plażę z zakazem kąpieli i tam rozstawiamy namioty. Czas umilają nam miejscowi młodzieńcy, puszczając z samochodów najnowsze przeboje disco-polo oraz miłująca się parka.

Mimo dziwnej niechęci większości grupy zbieramy z Eco drewno i noc rozświetla nam ognisko

W nocy przez chwilę siąpi, ale rano tradycyjnie jest piękna pogoda, więc znowu można radośnie się wykąpać. Potem żegnamy się z Grzesiem, który musi wracać na południe, a my kierujemy się na drogę w kierunku Lipska, chcąc złapać okazję i definitywnie zakończyć kwestię widoku na kościół w Sztabinie.

Od początku widząc tę trasę miałem jakieś złe przeczucia...

Iza z Bubą i Toperzem łapią od razu stopa, ale potem to albo nic nie jedzie, albo jedzie z przeciwka, albo machają, że jadą tylko kawałek - a potem widzimy, że ten kawałek to tak co najmniej 2 kilometry... Ostatecznie 9 km do Krasnoboru pokonujemy z Eco z buta w pełnym południowym słońcu, podziwiając po drodze przydrożne kapliczki i radzieckie telewizory.

W Krasnyborze wita nas kolejny kościół - to podobno najstarsza świątynia Suwalszczyzny, choć u mnie zachwytu jakoś nie wywołała.

Dołączamy do znudzonej ekipy czekając na nas pod sklepem - trzeba trochę odpocząć i uzupełnić płyny. Do Lipska jeszcze z 15 km i definitywnie stwierdzam z Andrzejem, że w tym upale piechotą nie idziemy.

Tradycji staje się zadość - Iza z tamtymi ładuje się do pierwszego samochodu, a nam zostaje usiąść na poboczu i czekać. Przez następne pół godziny nie jedzie nic, nie licząc rowerzysty i traktora, który zaraz skręcił

Potem coś zaczyna jeździć, ale nas olewa, łącznie z autobusem PKS-u! Po niemal godzinie bluzgów staje przy nas starszy pan w transporterze, który ma minę, jakby już nas nie lubił. Podwozi nas przez jakąś połowę trasy, dzięki czemu doganiamy PKS - co prawda wychodząc Eco zabiera ze sobą fotel samochodowy ( ), ale tym razem udaje nam się wsiąść do autobusu i dojechać po ludzku do Lipska, gdzie czekają już na nas w sympatycznej pizzerii.

Konsumujemy, chłodzimy się i dyskutujemy, co dalej. Pojawia się kierowca karetki, który oferuje nas podwieźć, ale to za szybko... Pytamy się go o miejscowy kirkut - chyba nie do końca zrozumiał słowo, bo twierdzi, że nie ma tu żadnego kopca - pierwsze słyszę, aby Żydzi chowali swoich w kopcach

Po szybkich zakupach udaje nam się w końcu znaleźć ten kirkut, a właściwie jego nędzne resztki, ukryte w zagajniku.

Przed nami ostatni (a dla niektórych pierwszy) pieszy odcinek tego dnia - po drodze widzimy dwa pierwsze bunkry (zaraz mnie pewnie jakiś znawca okrzyczy, że to schrony, a nie żadne bunkry ) z Linii Mołotowa, budowanej przez ZSRR na granicy z III Rzeszą.

Krajobraz robi się bardziej pofałdowany - przez przyjemny przysiółek Kolonie-Lipsk dochodzimy do wioski Skieblewo, dawniej zamieszkanej w większości przez grekokatolików (była tu kiedyś cerkiew unicka).

Jest tu sklep, ale już zamknięty, więc tylko robimy krótki postój i idziemy dalej, wzbudzając zainteresowanie miejscowych - z niektórymi wdajemy się w szybką rozmowę.

W wiosce sporo jest starych domów, w większości jednak zaniedbanych albo opuszczonych. Na niebie mocno się chmurzy, bokiem przechodzi jakaś burza ale suchą stopą udaje nam się wyjść za wieś i znaleźć fajną miejscówkę obok kolejnego schronu. Po przejściu krótkiego deszczu rozstawiamy przy bunkrze namioty, a potem wdrapujemy się na dach, obserwując zachód słońca i przygotowując ognisko.

Około północy przychodzi wreszcie mocniejszy deszcz i wtedy idealnie przydaje się schron, w którym może trwać dalszy ciąg integracji

CDN...
Jak miło wrócić do zeszłotygodniowej przygody. Popijam sobie schłodzone piwko i ponownie przeżywam spływ i wędrówkę.
Pięknieś to opisał. A swoją drogą, tak głęboko osadzonej pod pantoflem osoby jak Pana z Jagłowa dawno nie widziałem
Z niecierpliwością oczekuję dalszej części relacji!

A swoją drogą, tak głęboko osadzonej pod pantoflem osoby jak Pana z Jagłowa dawno nie widziałem

Buba wrzuciła od razu całość, ja mozolnie dokładam trzecią, ostatnią część

poranek obok schronu jest dość ciężki, czemu winny był nocny samogon. Ponieważ pogoda znowu jest piękna, po zrobieniu ogniska na dachu bunkra, idę razem z Bubą i Eco do centrum Skieblewa zobaczyć czy sklep jest otwarty. Jest, więc siadamy sobie w cieniu, delektując się zakupami, rozmawiając też z miejscowymi o tym i o owym.

Siedzi się na tyle przyjemnie, że z krótkiego wypadu zrobiły się dwie godziny, na dodatek się ostro chmurzy, więc wracamy na bunkier.

okazuje się, że Iza, znudzona czekaniem, poszła już sama dalej. Pakujemy namioty i musimy schować się w środku schronu, bo burza przechodzi akurat nad nami. Kiedy w końcu przestaje lać i możemy ruszyć, jest prawie 15-ta!

W sąsiednim Żabickim Iza czeka na nas w kolejnym obiekcie Linii Mołotowa.

Dojście jest nieco skomplikowane, bo cała okolica otoczona jest sznurami pod napięciem, co dokładnie odczuje Buba. Za wsią łapiemy stopa do kolejnej wioski - Starożyńców, gdzie nie ma już asfaltu, a jedynie piasek i szuter.

Szczęście nam znowu dopisuje i na rozdrożu Iza łapie kolejnego kierowcę, który dowozi nas Bartników - w sumie mogliśmy z nim jechać dalej, bo prawdopodobnie jechał w to samo miejsce co my. Idziemy jednak pieszo do Starych Leśnych Bohaterów.

Nazwa jest frapująca i ciekawa - kojarzyła się z jakimiś tajemniczymi bohaterami, ale okazuje się, że pochodzi od nazwiska Bohatyrowiczów - opisanych przez Orzeszkową w "Nad Niemnem". Zostali oni osadzeni w tym miejscu jako osocznicy, czyli strażnicy puszczy królewskiej. W ogóle cała okolica ma podobną historię - w XVI wieku Zygmunt August sprowadził tutaj ludzi, aby strzegli lasów - byli to przeważnie chłopi (poza Bohatyrowiczami - drobną szlachtą), ale zwolnieni z pańszczyzny. Tzw. wsie osockie, oprócz Leśnych Bohaterów, to m.in. Żabickie i Starożyńce. W Bartnikach, jak sama nazwa wskazuje, zamieszkali bartnicy monarszy, pilnujący barci. Z biegiem czasu zachłanna szlachta osoczników obłożyła pańszczyzną, jedynie Bohatyrowicze swoją funkcję pełnili aż do rozbiorów.

W Starych Leśnych Bohaterach zwraca uwagę drewniana zabudowa oraz krzyże i kapliczka dziękująca za "Tolerancję religijną".

W przeszłości ziemie te zaludniała ludność ruska, wyznająca prawosławie. Po unii brzeskiej zostali grekokatolikami, ale w okresie zaborów carowie skasowali "heretycki" kościół unicki - poddani na powrót stali prawosławnymi. Dopiero w 1905 roku car wydał ukaz wprowadzający możliwość wyboru - człowiek mógł pozostać przy prawosławiu albo zostać katolikiem (nie unitą, bo ten odłam zlikwidowano) - zatem niewielka to "wolność religijna". W różnych rejonach ludzie podejmowali różne decyzje, ale tutaj niemal wszyscy przeszli na katolicyzm... pozostały jednak ruskie korzenie, śpiewna mowa w której wyraźnie czuć białoruskie słowa oraz dość słabe poczucie przynależności do jakiegokolwiek narodu. Podobno po białoruskiej stronie jest wioska Polne Bohatery, ale nie znalazłem jej na żadnej mapie.

Od Leśnych Bohaterów jest rzut beretem do granicy z Białorusią - rzucam więc plecak w trawę i biegnę zobaczyć raj Łukaszenki. Wkrótce pojawia się zaorany pas drogi granicznej, tabliczki i słupki.

przyznaję się, iż mnie kusiło aby szybko przebiec na drugą stronę i wrócić - dobrze, że tego nie zrobiłem

Biegiem wracam do wsi, gdzie widzę resztę ekipy (trochę ich wyprzedziłem i dlatego odbiłem na granicę) i razem idziemy do Nowych Leśnych Bohaterów, gdzie ponoć ma być sklep. I jest, piękny, stylowy sklepik z werandą!

zamawiamy po piwie, jest pieczywo, jakaś kiełbaska - można pobiesiadować. Miejsce w ogóle jest wypasione - duży dach, ławki, światło, kontakty a za drogą wychodek...

Miłe chwile przerywa niespodziewana wizyta Straży Granicznej, która pyta, czy ktoś był przy granicy. No, ja byłem. A czy wchodziłem na pas drogi granicznej? Oczywiście, że nie (jak dobrze, że odpędziłem kusicielskie myśli!).
- Sprawdzimy!

Pokazujemy dokumenty, odpowiadamy na pytania po co, gdzie, dlaczego, miejsce spania itp.. Po jakiś 20 minutach rzeczywiście okazuje się, że śladów na drodze granicznej nie ma Pogranicznik przypomina, że łażenie po niej jest zabronione (to akurat wiem) i stoją tam odpowiednie tabliczki. Odpowiadam, że tabliczek żadnych nie widziałem. SG upiera się, że tabliczki są. Kłócić się nie będę, ale akurat czerwonych tabliczek o zakazie włażenia na pewno nie widziałem, nie ma ich też na zdjęciach. Może ustawili je tak, aby nikt ich nie widział? Ciekaw jestem, czy o mojej obecności powiadomiły SG jakieś czujniki czy po prostu uczynny gospodarz widział mnie jak biegłem od strony Białorusi. To drugie sugeruje sprzedawca w sklepie.

Straż odjeżdża, a tymczasem zaczyna lać. Zaciągnęło się mocno i nie wygląda to za ciekawie... Zaczynamy kombinować, czy czasem nie przespać się na werandzie - właściciel zgadza się, mamy tylko uważać na teściową za płotem, bo nie lubi hałasu... Pomysł spania tutaj bardzo mi się podoba, okazało się, że Buba myśli podobnie i tak samo jak ja zaklina deszcz, aby lał do zmroku - niestety, około 20-tej przestaje i Eco z Izą zarządzają wymarsz.

W zapadającym powoli zmroku przechodzimy przez Wołkusz - to też wieś z ciekawą historią. Stał tu kiedyś młyn i dwór, potem okolicę wraz z lasami dostali od Jana Kazimierza kameduli. Nawet jak na zakonników byli oni wyjątkowo pazerni, więc zaczęli rabunkowo trzebić puszczę, pobierać wysokie myta na drogach a grzeszników kusili karczmami - ostatecznie August II zdołał im odebrać większość włości (coś jakby przeciwieństwo współczesnych czasów) i być może dzięki temu ocalił puszczę przed całkowitym wycięciem.

Naszym celem jest Sołojewszczyzna - kilka chałup przy samej granicy, które Eco chciał zobaczyć ze względu na nazwę. Nazwa może wdzięczna, domy drewniane ładne (choć któreś z kolei nie wywołują już u mnie poruszenia), ale wszędzie mokro, a komary tną jak popieprzone. Pytamy się w jedynym dającym znaki życia domu o miejsce do spania, po cichu licząc na stodołę - niestety, gospodarz chyba nam nie ufa, oferuje tylko kawałek trawy na jakimś ściernisku... Miejsce jest zasyfione i pełne komarów, w dodatku znowu trafia na nas SG. Ponownie pytania, sprawdzanie dokumentów, jakieś meldunki do innych posterunków, które trwają chyba z 45 minut. Najbardziej ich interesuje, gdzie chcemy spać. W końcu decydujemy się na powrót pod sklep, co pogranicznikom bardzo się podoba - podwożą nawet Eco wraz z bagażami, a w nocy kilkukrotnie "dyskretnie" sprawdzają, czy na pewno tam śpimy

Poranek tradycyjnie jest słoneczny. Czekamy na otwarcie sklepu, ale pan się spóźnia, przyjeżdża właściwie przed naszym wyjściem, które tym razem następuje szybciej niż dzień wcześniej.

Kocimi łbami przez Wołkusz i dawną radziecko-niemiecką granicę, a potem piaskową drogą idziemy na Rudawkę, zmagając się znowu z komarami, które chyba oszalały - nawet stanąć w spokoju nie szło!

Rudawka to wioska nad Kanałem Augustowskim, w której wielu mieszkańców to potomkowie budowniczych tego cuda inżynierii. Jest ona dość duża jak na okolicę, w sieci była informacja, że jest tu sklep i restauracja. Sklepy są nawet dwa, restauracja niestety dopiero od lipca

Siadamy więc pod sklepem, a ja z Izą idę do Kanału, który tworzy tutaj granicę z Białorusią.

Największą atrakcją jest śluza Kurzyniec, polsko-białoruskie przejście rzeczne. Udaje nam się wejść do samej śluzy, gdzie miły pogranicznik opowiada nam pokrótce o danym miejscu - widać jego radość, że może z kimś porozmawiać. Po drugiej stronie krzątają się białoruscy żołnierze i cywile we fryzurze "czeski metal" i koszą trawę - to rzadkość, bo ponoć po tamtej stronie zazwyczaj nikogo (oficjalnie) nie ma.

Śluza powstała w latach 1828-1829, o czym przypomina stosowna tabliczka. Po II wojnie światowej została zrujnowana, odremontowano ją kilka lat temu i otworzono przejście, ale z powodu problemów, jakie turystom robią Białorusini, ruch na nim słaby. Od początku tego sezonu był bodajże trzy grupy ledwie. Nazwa śluzy pochodzi od wioski/przysiółka Kurzyniec, na dzisiejszej białoruskiej stronie, po której nie ma już śladów.

Cechą charakterystyczną są 4 granitowe słupy nad śluzą - to kopie, oryginały ze śladami po kulach są tylko dwa, stoją na polskim brzegu. Białorusini swoich nie chcieli i teraz podobno leżą zakopane gdzieś w lesie (ale też w Polsce). Na co najmniej dwóch następnych śluzach w Białorusi też są takie słupy, lecz prawdopodobnie już nieoryginalne. W sumie i tak dziwię się, że przy takich napiętych stosunkach polsko-białoruskich udało się dokonać remontu i otworzyć przejście.

granica biegnie środkiem śluzy, wystarczy tylko wskoczyć na wrota i po 5 sekundach jestem u Łukaszenki - koniec problemów z polskimi politykami, zamachem smoleńskim, zegarkami ministra Nowaka, kotem Jarosława K., itp. - znowu szatan kusi

Przy okazji dowiaduję się od pogranicznika, czemu pas drogi granicznej jest tylko od polskiej strony - po stronie białoruskiej strefa zakazana ma kilka kilometrów, do tych lasów przy Polszy nikt nie może wejść, więc im zaorane parę metrów nie jest potrzebne...

Wracamy pod sklep, następna część ekipy idzie na śluzę, a Iza się wykąpać - stopem Iza obróci szybciej niż tamci znad granicy.

W sporym upale opuszczamy zabudowaną drewnianymi chatami wioskę.

Mijamy drewnianą kaplicę, które w swoim czasie była przedmiotem sporu katolicko-unickiego, licząc na podwóz do Gruszek. Stopa łapie oczywiście Iza, nam pozostaje iść godzinę z buta, uciekając przed nadciągając burzą.

W Gruszkach jest sklep i klimatyczny przystanek PKS, z którego następny autobus jest za trzy dni.

Tym razem Iza jest miłosierna - miast jechać sama, najpierw załatwia stop Bubie i Toperzowi, a potem nam - aż do samego Augustowa. Jedziemy z panią, która opowiada nam o okolicy, kilkukrotnie zbacza z drogi aby pokazać coś ciekawego i przy okazji niemiłosiernie ruga miejscowych polityków. Przypomina mi się kierowca z przełęczy Czertowica, który stwierdził, "że nie ma komunistów ani kapitalistów, są tylko skur...ny"

W Augustowie pokazuje nam jeszcze jedyną dzielnicę z drewnianą zabudową, doprowadzaną oczywiście do ruiny, po czym wyrzuca nas na rynku. Sama ostrzega, że Augustów to jedno z najbrzydszych miast w Polsce - bez przesady, widziałem niejedno szpetniejsze, ale już podczas wizyty w 2011 roku stwierdziłem, że ładne to ono nie jest.

W restauracji, gdzie serwują regionalne i tanie jedzenie oraz wręcz koszmarnie paskudne piwo, czekamy na Bubę i Toperza, którym, ku naszemu zaskoczeniu, udaje się też dojechać stopem... Posilamy się, połowicznie korzystamy z łazienki (po raz pierwszy po kilku dniach widzę swoją mordę w lustrze ) i wychodzimy na dwór akurat jak zaczyna lać. Chowamy się pod parasolami, Eco kupuje piwo i w tym momencie lać przestaje, więc szybko chcemy wydostać się z miasta. Jeszcze zakupy w sklepie, gdzie miejscowy pyta Toperza, czy rozumie po polsku

Niestety, deszcz wraca razem z burzą.

Przez las miejski idziemy już przy silnych opadach, mokro tam jakby i tutaj przez tydzień lało, a komary, które zwykle w czasie deszczu nie gryzą, dostają szału!

Później nieco przestaje, wzdłuż linii kolejowej idziemy we względnej ciszy.

Na dworcu (zamkniętym naturalnie) sprawdzamy pociąg na jutro - jest o 5.30. Namioty rozbijamy na mokrej trawie nad jeziorem Białym - licho nie chce iść spać i znów zaczyna padać, a namiot zdaje się być w środku cały wilgotny. Kąpiemy się (nawet Buba ) w deszczu - jest mi średnio przyjemnie, ale byłem już tak spocony, że bez wody nie dałoby się tej nocy przespać...

Potem jeszcze krótka biba w namiocie i idziemy w kimono - w nocy słysząc, że jacyś średniointeligenci łażą po okolicy...

W sobotę rano, zgodnie z tradycją, słoooońce!

świat wydaje się piękny nawet przy pobudce o 4.30.

Pakowanie i pędzimy na pociąg - udaje nam się kupić bilety dosłownie w ostatniej chwili, z powodu awarii systemu i nierozgarniętej rodzinki przed nami. A później już tylko dwie przesiadki i pociągiem wracamy do domu... Niestety, choć przyznam się szczerze, że momentami byłem już zmęczony, człowiek odwykł od tygodniowego włóczenia się, zwłaszcza, że kilka dni cały lepił się od potu a czasem i deszczu...

Linki do pełnych galerii:

https://picasaweb.google.com/PudelekIV/PodlasieISuwalszczyznaZeSlaskaDoSztabina
https://picasaweb.google.com/PudelekIV/WidzeKoscioWSztabinieSpYwTratwaPoBiebrzy
https://picasaweb.google.com/PudelekIV/PodlasieISuwalszczyznaOdJagOwaDoLiniiMoOtowa
https://picasaweb.google.com/PudelekIV/SuwalszczyznaPrzezLesneBohateryIRudawkeDoAugustowa#

PS>kurde, coś te temat mi znika...
(fakt, znika temat. Wczoraj jak dałem odpowiedź to potem już go nie było.)

Ta część najbardziej mi się podoba.
Może dlatego, że do dziś trzymam 2 tomy przewodnika "Polska egzotyczna"-o przejściu wschodnią granicą, jako pamiątkę po planach z przed...

SG pewnie wzięła Was za przemytników ludzi Skąd-dokąd to już kwestia uznania.

(
Może dlatego, że do dziś trzymam 2 tomy przewodnika "Polska egzotyczna"

właśnie w internetowej wersji "Polski niezwykłej" znalazłem informację o Bohatyrowiczach, choć, jak sobie przypominam, wspominał o niej (tzn. o Leśnych Bohaterach) też facet spod sklepu w Skieblewie. Co prawda znalazłem tam też drobne błędy, ale ogólnie to ciekawa pozycja
Pytanie techniczne,dziś TVP emitowała film o Parku Narodowym Biebrza.Był ten gościu z tratwą,jaki koszt wynajęcia jest?Stawka dzienna,czy za cały kurs?
chyba wszystko zależy od indywidualnego dogadania się... myśmy płacili 600 zł za kurs od - do - a takiej opcji nie było nawet w cenniku. Zasada jest jedna - im dłużej płyniesz, tym taniej wychodzi

a gościów z tratwą jest tam więcej, można porównywać oferty
Ech, bardzo mi się spodobało... Chyba się starzeję, bo kiedyś rajcowało mnie latanie z plecakiem do jak największej liczby miejsc (latanie nie samolotem, ale na swoich nogach, lokalnym transportem i stopem), a teraz chętnie bym się wybrała na taki rejs, żeby trochę odsapnąć, poczytać, pogapić się na okolice i pomajtać nogami z dachu tratwy. Już nawet urabiam Doczepkę, tak że nawet zaczął się zastanawiać, kogo byśmy tu mogli wziąć do ekipy
Pudelku, wiem, że mogę znaleźć na stronie, ale niewiele mi to mówi: jak tam z płynięciem dalej? Pisaliście (ty lub buba, już mi się zlały Wasze relacje ), że można płynąć dalej i tam Biebrza jest szersza. Na stronie internetowej znalazłam jeszcze zupełnie inne miejscowości. Może krótko coś napiszesz o proponowanych trasach i czym się różnią?

Chyba się starzeję, bo kiedyś rajcowało mnie latanie z plecakiem do jak największej liczby miejsc (latanie nie samolotem, ale na swoich nogach, lokalnym transportem i stopem), a teraz chętnie bym się wybrała na taki rejs, żeby trochę odsapnąć, poczytać, pogapić się na okolice i pomajtać nogami z dachu tratwy.
Ok, dzięki. A podasz jeszcze adres tej strony internetowej do "Polski egzotycznej"?
Przez Google Books sie szuka.
http://books.google.pl/books?id=MyeBdYTVxB0C&printsec=frontcover&dq=polska+egzotyczna&hl=pl&sa=X&ei=zbm8UfjtKsvysgb56ICQAQ&redir_esc=y

Ogólnie sporo tam przewodników w wersji elektro
A, to znam. Myślałam, że jest jeszcze jakaś inna strona, gdzie opisują miejsca egzotyczne.
dorzucam jeszcze dwa krótkie filmiki ze spływu

http://www.youtube.com/watch?v=2PVP9sZN0xs

http://www.youtube.com/watch?v=6Uli7JdhVcA
Mogliście dać znać, że będziecie choć na chwilę w tym dużym mieście na W, co nikt go nie lubi, to bym mimo wczesnej pory zajrzał przywitać tak zacną ekipę
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nasza-bajka.htw.pl
  • Copyright (c) 2009 Impreza plenerowa w Kiełpinie 22 kwietnia 2007 | Powered by Wordpress. Fresh News Theme by WooThemes - Premium Wordpress Themes.